Drogą i wodą po Egipcie
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
niedziela, 10 marca 2024 16:53

Drogą i wodą po Egipcie

W państwie faraonów byłam od 15 do 22 lutego 2024 roku. Przez pustynię oraz zabytkowe miejscowości, przejechałam autokarami 1000 km. Po Nilu przepłynęłam statkiem 200 km: z Luksoru do Asuanu. Wydałam 6 000 PLN.

Pozostaję ciągle pod wrażeniem tego co zobaczyłam w Egipcie. Śpieszę zatem podzielić się z Wami,  Kochanymi Czytelnikami Babci Polki swoimi przeżyciami, póki je jeszcze pamiętam.
Wykupiłam wycieczkę o nazwie „Potęga Południa”. Namówiła mnie na nią moja starsza siostra, Marynka. Do nazwy wycieczki nie przywiązywałam szczególnej wagi, wręcz zapomniałam o niej zanim wyruszyłyśmy z Warszawy. Po prostu leciałam do Egiptu, żeby zwiedzać starożytne świątynie oraz grobowce, niektóre z lądu a inne ze statku. Szybko się przekonałam, że podeszłam do sprawy niefrasobliwie. Już po wylądowaniu w Hurghadzie i zapłaceniu na lotnisku 25 USD za egipską wizę (czego dyskretnie pilnowali przedstawiciele biura podróży oznakowani dużymi tabliczkami) nastąpiło „pierwsze sortowanie”, jak to nazwał pewien bywalec tych wycieczek. Wywoływano nas po nazwie wycieczki, by rozdzielić do poszczególnych autokarów, rozwożących turystów po hotelach w Hurghadzie. Takie ogarnięcie turystów jest konieczne. Przyleciało nas bowiem z Polski ze 300 osób. Nie byliśmy jednolitą grupą, gdyż biuro podróży realizowało w tym samym czasie trzy a może nawet pięć różnych programów wycieczek objazdowych. Ludzie się trochę nerwowo kręcili, szukali swoich towarzyszy, ściągali ciepłe kurtki, a my z Marynką (moją starszą siostrą) zapomniałyśmy jaką nazwę ma nasza wycieczka. Co za obciach. Nazwa ta widnieje na umowie, którą podpisałyśmy w Warszawie z biurem podróży. Powiedziano nam, aby tę umowę mieć przy sobie, zwłaszcza w drodze powrotnej do Polski, gdyż zastępuje ona bilet lotniczy. Możemy być proszone na lotnisku o okazanie tego dokumentu. Biletów jako takich nie otrzymamy, jedynie karty pokładowe. Umowę schowałam więc głęboko, a teraz grzebię w plecaku, aby ją znaleźć, tymczasem Marynka wyjaśnia pracownikowi biura, że będziemy płynąć statkiem po Nilu.


– Do Kairu? – pyta on. – Nie, w odwrotną stronę – odpowiada przytomnie moja siostra.
- Zatem „Potęga Południa” – zgaduje ów pan – Czyli autokar dziewiąty, numer jest na szybie.


Toczymy walizki (wzięłyśmy tylko bagaż podręczny, wystarczył w zupełności) do „dziewiątki”. Pakujemy się, siadamy, wyciągam wreszcie umowę,a w niejjest napisane, że rzeczywiście jadę na „Potęgę Południa”. Co za ulga. Już nie zapomnę tej nazwy.
Podróż do hotelu trwa kilkanaście minut. Tam w recepcji hotelu cztero-gwiazdkowego znów nas sortują. Proszą abyśmy stanęli w dwóch rzędach: „Potęga Południa” w jednym, „Wzdłuż Nilu” w drugim. Zostaniemy zakwaterowani obok siebie, byśmy łatwiej się odnajdywali, ponieważ podróżujemy według różnych programów. Powstaje małe zamieszanie przy ustawianiu, gdyż ktoś szuka „Potęgi Nilu” i dowiaduje się, że takiej wycieczki nie ma.

– Więc gdzie ja pojadę – wykrzykuje całkiem zdezorientowany.

Sprawa się szybko wyjaśnia, zdenerwowanie mija, a ja pocieszam się myślą, że nie jestem jedyną gapą, która przyjechała do Egiptu.
Zameldowano nas, wręczono klucze, po czym natychmiast zaopiekowali się nami bagażowi, którzy zaprowadzili nas i nasze bagaże do pokoju.

– Wyjmij jednodolarówkę – przypomniała mi Marynka.

Pieniądze.

Jeden dolar, to stała cena napiwków w Egipcie, daje się je powszechnie, choć nie jest to obowiązkowe, jedynie oczekiwane. „One dollar” słyszeć będziemy na wszystkich trasach zwiedzania, bo wszędzie tam obstąpią nas handlarze. „One dollar” - tak będą zachęcać do targowania się, a gdy rozpoznają, że jesteśmy z Polski usłyszymy „za darmo”. A my turyści, szybko uczymy się mówić do siebie: masz łan dolarówkę? One dollar kosztuje kawa bądź herbata w barze, dwie duże butelki wody, ale toalety publiczne są tańsze. Za one dollar mają prawo skorzystać z niej aż trzy osoby. Zatem na różnych postojach w trakcie przejazdów autokarami znowu „sortowaliśmy się”, tym razem w zespoły trzyosobowe.
Warto zabrać z Polski ok. 20 jednodolarówek, choć trudno je kupić w naszych kantorach. Nie ma się jednak czym stresować, gdyż opiekunowie grup wycieczkowych znają ten problem Polaków i są przygotowani na rozmienianie większych banknotów na jedynki. Trzeba też pamiętać, że w Egipcie nie uznaje się banknotów wyprodukowanych przed rokiem 2000. Można przez nieuwagę kupić takie w Polsce (u nas są ważne) zwłaszcza studolarowe. Nie wydamy ich w Egipcie ani nie rozmienimy, jedynie zaoszczędzimy.
W Egipcie wszędzie można płacić USD i jest to najbezpieczniejsza forma wydawania pieniędzy. Uprzedzono nas, że jeśli płacimy dolarami (lub euro, mało kto) to musimy żądać wydania reszty również w dolarach (lub euro). Na inne rozwiązania nie należy się godzić.

Posiłki

O godzinie piętnastej we czwartek jesteśmy już po obiedzie. Nasza umowa przewiduje trzy posiłki dziennie: tak w hotelu jak i na statku. Pierwszy obiad (i każdy następny posiłek) zjadałyśmy w ogromnej restauracji, z ogromnymi szwedzkimi stołami, na których było mnóstwo duszonych i świeżych warzyw, ryże i kasze różnie przyprawione, ryby, mięso wołowe oraz drób, a także osobne dwa stoły zastawione ciastami. Na statku również był szwedzki bufet podobnie urozmaicony, choć powierzchniowo znacznie mniejszy. Wszystko smaczne. Kawa, herbata, woda do woli. Alkohol też był. W naszym pakiecie przysługiwał nam w hotelu do każdego posiłku kieliszek lokalnego wina (białego lub czerwonego) albo jedno piwo. Na statku nie miałyśmy tego luksusu za darmo. Zapewniono nas, że surowe warzywa i owoce podawane w hotelowej (i statkowej) restauracji są dla nas bezpieczne. Możemy konsumować bez obaw. Nikt nie jest zainteresowany tym, aby w podróży dotknęła wycieczkowiczów „klątwa faraona”, której wykonawcą będą egipskie bakterie jelitowe. Dlatego nie powinniśmy używać tamtejszej wody z kranu, nawet przegotowanej (w pokojach były elektryczne czajniki, ale na statku nie), nawet do mycia zębów. Dla nas – turystów – najbezpieczniejsza jest woda butelkowana. Codziennie rano znajdowałyśmy w pokoju dwie nowe butelki wody (również na statku) ponadto można ją było dostać w bufecie.
Czwartek ciągnie nam się strasznie długo. Zaczął się nieludzko wcześnie, gdyż o czwartej godzinie musiałyśmy stawić się na lotnisku „Chopin”, o 6.15 wyleciałyśmy, o 11.35 wylądowały w Hurghadzie. Potem zakwaterowanie, obiad... tyle się wydarzyło, a jest dopiero 16.00. Idziemy więc obejrzeć miejsce, w którym spędzimy dwie noce rozpoczynające wycieczkę, a w środę jeszcze jedną, kończącą naszą przygodę z Egiptem.

Hurghada

Miasto to rozwinęło się z osady założonej w 1930 roku na brzegu Morza Czerwonego przed wejściem do Zatoki Sueskiej. W osadzie zamieszkali brytyjscy poszukiwacze ropy naftowej. Po latach stała się ona największym kurortem turystycznym w Egipcie. Mieszkałyśmy w ciągle rozrastającej się części miasta przeznaczonej dla turystów. Nie ma w niej normalnego życia. Są wyłącznie hotele, ciągnące się wzdłuż wybrzeża Morza Czerwonego. Każdy hotel jest ogrodzony i ma swoją plażę, swój kawałek morza przystosowany do kąpieli. Zamiast piasku dno pokrywają rozkruszone koralowce. Nie da się po nich chodzić boso.
Stara Hurghada leży w odległości prawie 20 km od turystycznej. Można do niej dojechać taksówką, zamówioną za pośrednictwem recepcji lub „uberem” (działa tu polska aplikacja). Tam trwa normalne życie, w normalnym egipskim mieście. Nie zobaczyłyśmy go jednak, gdyż we czwartek zabrakło czasu. Miałyśmy organizacyjne spotkanie z opiekunem naszej grupy. Piątek zaś jest w Egipcie dniem świątecznym, takim jak u nas niedziela. Wszystko jest pozamykane, ulice opustoszałe. Doradzono nam abyśmy raczej odpoczęły, nacieszyły się słońcem oraz widokiem morza, bo w sobotę czeka nas pobudka o 3.00. Dostaniemy suchy prowiant i ruszymy do Luksoru, gdzie przeniesiemy się na statek. Luksor zaś jest miastem tętniącym życiem tak egipskim, że bardziej się nie da i to życie obejrzymy sobie podczas przejażdżki dorożkami.
Posłuchałyśmy tej rady, do czego skłoniła nas przede wszystkim wiadomość o porze pobudki. Chciałyśmy przed nią „naładować akumulatory”. Co prawda większość moich rówieśników i ja budzimy się wcześnie rano, ale nie o trzeciej! Trochę później. Wkrótce potem zresztą, po wczesnym obiadku, nastawiamy telewizor na ulubiony serial i zapadamy w pokrzepiającą drzemkę. Na tej wycieczce nie dało się wszakże prowadzić emeryckiego trybu życia. O świcie pobudka, cały dzień zwiedzanie (przed i po obiedzie), zero telewizji (zwłaszcza, że na statku nie było zasięgu), a sen dopiero w nocy. W Egipcie świetnie mi się spało.

Koszty wycieczki

Za opisywaną przeze mnie wycieczkę do Egiptu płaciłam stopniowo. Po pierwsze podczas zawierania umowy w biurze podróży w Warszawie. Było to 3 605,07 PLN, czyli pozycja nazwana „wartość całkowita umowy”. W cenie tej był przede wszystkim przelot czarterowym samolotem, trzy doby w hotelu czterogwiazdkowym, cztery na statku, każdego dnia trzy posiłki, standardowe ubezpieczenie, stała opieka przewodnika mówiącego po polsku, przejazdy autokarami oraz zwiedzenie zabytkowych miejsc.
Drugą, konieczną do zapłacenia kwotą były „opłaty obowiązkowe” wymienione szczegółowo w umowie (parkingi, bilety wstępu itp.), wynoszące 290 USD, a trzecią wiza egipska opłacana na lotnisku w Hurghadzie – 25 USD. Dolary kupiłam w Polsce po 4 PLN, więc do kwoty zaznaczonej w umowie musiałam dodać 1260 PLN. Zatem koszty których nie mogłam uniknąć wyniosły w sumie 4865,07 PLN.
W ofercie biura podróży znajdowały się również wycieczki fakultatywne, czyli dodatkowe ale płatne. Wykupiłam trzy – zrezygnowałam z lotu balonem nad Luksorem (poleciała moja starsza siostra) i z odwiedzin w wiosce nubijskiej. Wykupiłam też bilet do grobowca Tutanchamona. Jak mogłam nie wykupić, przecież to najsłynniejszy grobowiec, jedyny nie ograbiony, owiany legendą „zemsty faraona” a poza tym bilet kosztował tylko 15 dolarów. Wycieczki fakultatywne (z grobowcem) kosztowały mnie 231 USD czyli 924 PLN. Dodaję to tego 15 dolarów na napiwki i trochę więcej niż drugie tyle na różne drobiazgi (koszulki, magnezy, hibiskus itp.) sumuję wszystko, zaokrąglam odrobinę, wychodzi mi 6000 PLN. Nie chce być mniej.
Można zmniejszyć te wydatki, rezygnując z wycieczek fakultatywnych, bo przecież i bez nich bardzo dużo obiektów zwiedza się w Egipcie. Można nie kupować drobiazgów (napiwki wypada dawać, napiwki są elementem kultury Egiptu), a przede wszystkim można wykupić wycieczkę w okresie najniższej ceny, czyli w tzw. niskim sezonie. Tak zrobiła Marynka, wykupiła wycieczkę na początku stycznia skutkiem czego zapłaciła mniej o 800 PLN niż ja. Ja zdecydowałam się na tę podróż dopiero miesiąc po niej. Pocieszam się myślą, że jej finansowa przewaga nade mną zmalała, gdy wykupiła lot balonem (za 120 USD czyli 480 PLN) a ja nie. Nie mam zaufania do powietrza, zdecydowanie wolę ziemię.

Jedziemy do Luksoru

Jest już sobota, ciemna noc, budzi nas pukanie do drzwi. Wstaję i pierwsze co sobie przypominam to, że nie jesteśmy już grupą „Potęga Południa”, lecz grupą „Ramzes”. Wczoraj, podczas zebrania organizacyjnego oraz uiszczenia opłat obowiązkowych i za wycieczki fakultatywne, nasz opiekun powtórzył nam to kilka razy. Wyjaśnił, że na statku będziemy przebywać z drugą grupą, o innej nazwie i odmiennym programie. Nas obowiązuje hasło „Ramzes” – Ramzesa mamy się trzymać we wszystkich sytuacjach. Opiekun naszej grupy z ramienia biura podróży był zarazem przewodnikiem turystycznym. Dużo nam opowiadał o znakach alfabetu egipskiego (hieroglifach), o symbolice gestów w jakich malowani i rzeźbieni byli faraonowie, o codziennym życiu ludzi w państwie faraonów. Odniosłam wrażenie, że zależy mu abyśmy na zabytki patrzyli z pewnym zrozumieniem dla czasów w których powstawały. Dyskretnie nas nawet przepytywał, co zapamiętaliśmy. Ja zapamiętałam na przykład, to czego wcześniej, czytając o Egipcie, w ogóle nie zarejestrowałam. Usłyszałam mianowicie, że posągi ważnych postaci rzeźbione były w dwóch pozach. Albo ze stopami ustawionymi równolegle obok siebie, albo z jedną stopą wysuniętą do przodu. Pierwsza poza oznaczała, że wyrzeźbiona postać już nie żyje, druga, że przebywa ciągle na ziemskim padole. Rozbawiło mnie więc, gdy obok jednej ze stacji benzynowych zobaczyłam gipsową figurę faraona z jedną nogą wysuniętą do przodu. Ktoś się zna na rzeczy, pomyślałam, sugeruje że stacja jest w świetnej kondycji. Kilka dni później byłam już w Warszawie. Przejeżdżałam przez rondo na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich z Nowym Światem, gdzie stoi sztuczna palma (jak wyjęta z Egiptu). Za palmą zaś, na wysokim postumencie, widnieje pomnik prezydenta Francji Charlesa de Gaulla. Prezydent przedstawiony został w pozie zwycięskiego generała i co? I ma jedną nogę wysuniętą do przodu. Ciekawe, czy twórca tego postumentu posłużył się symboliką staroegipską? Trochę, oczywiście, żartuję ale pozostając pod wrażeniem wycieczki, stale mi się coś z nią kojarzy.
Wracam teraz do Egiptu. Nasz przewodnik jest Egipcjaninem, studiował historię swojego kraju, bardzo dobrze mówi po polsku, ma dźwięczny, donośny głos. Gdy stawał wśród tłumu turystów, podnosił wysoko laskę z logo biura podróży i wołał RAMZES (z akcentem na e) jego głos niósł się ponad głowami Niemców, Francuzów, Skandynawów i wszystkich grup Polaków, docierając przede wszystkich do nas, amy biegliśmy do niego niczym kurczęta do kwoki. Opowiadał nam co razem zwiedzimy, gdzie są najlepsze miejsca na robienie zdjęć, ile czasu będziemy mieć na samodzielne zwiedzanie i gdzie się na koniec spotkamy, aby mógł nas policzyć i zaprowadzić do autokaru. Ciągle nas liczył: po polsku, po arabsku, a gdy mu ktoś przeszkodził, liczył także na palcach. To liczenie upewniało mnie, że na pewno się nie zgubię.
W sobotę wstajemy przed wschodem słońca. Jest zimno. Pobieramy suchy prowiant, ładujemy do autokaru bagaże i siebie po czym ruszamy w stronę statku. Przejedziemy 280 km, głównie przez pustynię. Jesteśmy jednym z wielu autokarów, tworzących „konwój turystyczny” pilotowany przez policję. Obecność policjantów (czy w ogóle strażników z bronią) jest dyskretna, choć widuję się ich często. Po prostu czuwają nad wszystkim, zarówno bezpieczeństwem turystów jak i zabytków.
Opiekun mówi nam:

- Dobranoc, obudzę was przy barze.
W podróży do Luksoru zatrzymaliśmy się dwukrotnie na półgodzinne przerwy, w miejscach gdzie były toalety i bary z gorącymi napojami. Na pierwszym postoju kupuję herbatę za dolara, wyciągam kanapki i dostrzegam wśród nich owoce granatu. Pojęcia nie mam jak mogę je zjeść w turystycznych warunkach. Czym rozkroić. Pluć pestkami czy je połykać? W końcu zostawiam je na stoliku.

Luksor

Około 10 godziny zatrzymaliśmy się wśród gór, u wejścia do Doliny Królów. Od niej zaczęła się nasza wędrówka po państwie faraonów. Gdy wspominam tę wycieczkę to jako jej symbol, a może raczej strona tytułowa staje mi przed oczami widok wnętrza grobowca Ramzesa III: długi korytarz, schodzący w dół, którego ściany i sufit ozdobione są napisami i reliefami (rysunkami których kontury wykute zostały w kamieniu) mieniące się złotem, „śmiejące” kolorami. Podczas dwóch dni spędzonych w Luksorze zwiedziliśmy wszystkie najważniejsze zabytki, powstałe w okresie nazywanym w dziejach Egiptu Nowym Państwem, czyli ponad trzy tysiące lat temu. Leżą one na zachodnim (tak jak Dolina Królów) i wschodnim (świątynie Karnaku oraz Luksoru) brzegu Nilu. Policzyłam ile tego było: Cztery świątynie, dwie nekropolie (z wchodzeniem do grobowców, co najmniej sześciu), ważące 800 ton posągi faraona Amenhotepa III (rzut oka i zdjęcie prawie w biegu) przejażdżka dorożkami po wieczornym Luksorze (bardzo przyjemna i nie trzeba było chodzić), a miedzy tym wszystkim w niedzielę atrakcja dla niezniszczalnych – lot balonem nad Luksorem z pobudką o szóstej rano. Było tego ranka tak zimno (9 stopni), że Marynka na lot ubrała się w pikowany płaszcz w jakim przyjechała z Polski. I nie żałowała. Obsługa, widząc starszą panią tak opatuloną, wniosła ją na rękach do kosza i umieściła przy barierce wśród 20 innych amatorów baloniarstwa. Marynka opowiedziała, że nie trafiła na najlepszą widoczność, lecz lot był nadzwyczaj przyjemny. Trwał 40 minut. Nie odczuwała zmian wysokości. Leciało się bezszelestnie, łagodnie, w sposób w jaki przesuwają się obłoki.

Porządkowanie wrażeń

Nie piszę przewodnika turystycznego, dzielę się jedynie przeżyciami oraz obserwacjami w rodzaju: „jak zwiedzić starożytny Egipt w sześć dni i przeżyć”. Przyszła mi ta uwaga na myśl, gdy policzyłam, gdzie ja to nie byłam. Może zwiedziłam zbyt wiele miejsc? Ale nie byłam przecież w piramidach! Może trzeba było z czegoś zrezygnować? Ale z czego? Może wszystkiego nie zapamiętam? Ale zapamiętałam, w czym mi pomogły zdjęcia robione telefonem – rodzaj notatek. Pojechałam do Egiptu nie po to, żeby studiować, na przykład hieroglify, lecz je zobaczyć w ich „naturalnym otoczeniu”, czyli na ścianach świątyń i grobowców. Przekonać się jakie wywrą na mnie wrażenie (wywarły kolosalne). Gdy więc w niedzielę, w porze kolacji statek ruszył w rejs w stronę Asuanu ( pod prąd rzeki), zeszłam do kabiny, siadłam przed oknem i zapatrzyłam się w gaje palmowe rosnące na brzegach, w domy wyglądające na niedokończone, osiołki, małe białe czaple, chude koniki i współczesnych Egipcjan, ubranych w stroje charakterystyczne dla muzułmanów. Myślami wróciłam do krainy ich przodków – Egiptu faraonów, kultury która odeszła. A nawet więcej – o mało co nie zniknęła zasypana przez pustynię oraz czarny muł nanoszony przez Nil, tak jak świątynia w Edfu (zwiedzana pod koniec rejsu). Piasek zasypał ją tak grubą warstwą, że zniknęła z oczu. Wszyscy zapomnieli co się pod nim kryje, mimo że rozbudowa świątyni zakończyła się w 60 roku przed naszą erą. Na powstałym wzgórzu wybudowana została osada domków z suszonej na słońcu cegły. Świątynia jest obecnie cudem wśród zabytków po starożytnym Egipcie, zachowanym w stanie nienaruszonym, ta jak grobowiec Tutanchamona.
Przez dwa dni wędrowałam wokół Luksoru, przez starożytne państwo faraonów, będące w „złotym” okresie swego istnienia, czyli przez Nowe Państwo. Wieczorem zaś czytałam książkę napisaną przez prof. Kazimierza Michałowskiego: „Nie tylko piramidy”. Czytając ją wyobrażałam sobie, jak mała mieścina Teby rozrastała się w potężne oraz bogate centrum polityczno-wyznaniowe.
Gdy w historii Egiptu rozpoczął się okres o nazwie Nowe Państwo, faraonowie rządzili nim od ok. 1500 lat. Menes to imię pierwszego faraona z pierwszej dynastii. Twórcami Nowego Państwa była dynastia osiemnasta. Należeli do niej najbardziej spopularyzowani przez media faraonowie: Hatszepsut (kobieta-faraon), Amenhotem III (znany w postaci rzeźb, czyli Kolosów Memnona), Echnaton (faraon z jajowatą głową, mąż pięknej Nefertiti, dawniej jej imię tłumaczono z hieroglifów - Nefretete), Tutanchamon (którego widziałam w postaci mumii – jest czarna jak heban - obdarzonej, podobno, mocą rzucania klątwy).
Profesor Michałowski wytłumaczył w swej książce, że upływ czasu w starożytnym Egipcie archeolodzy dzielą na „państwa”, zaś okresy rządów przez poszczególne rody na „dynastie”. Pierwsze powstało Stare Państwo. Stało się to pięć tysięcy lat temu. Istniało prawie 900 lat. Rządziły nim dynastie od pierwszej do dziesiątej. Gdy w „Nowym Państwie” powstawały pierwsze świątynie w Karnaku oraz grobowce w Dolinie Królów, na północy kraju już od 1000 lat (!) wznosiła się piramida Cheopsa. Powstała ona właśnie w „Starym Państwie”. Cheops był faraonem IV dynastii, zmarł w 2566 r. p.n.e. Po Starym nastąpiło Średnie Państwo, trwało ok. 600 lat (łącznie z tzw. okresami przejściowymi) od XI do XVII dynastii, a po nim Nowe Państwo - do XXX dynastii.
Dolina Królów, jako miejsce pochówku faraonów Nowego Państwa, powstała na zachodnim brzegu Nilu około 1550 roku p.n.e. Funkcjonowała w charakterze nekropolii przez 500 lat. W tym samym mniej więcej czasie, na wschodnim brzegu Nilu, faraonowie zaczęli wznosić świątynie w Karnaku. Rozbudowywali je przez następnych 1500 lat. Dzisiaj zabudowania te zajmują obszar ok. 100 ha, są największym na świecie Kompleksem Świątyń. Europejczycy dowiedzieli się o Karnaku dopiero w XVII wieku – jak pisze prof. Kazimierz Michałowski. Budynki były już wtedy częściowo rozebrane, a częściowo pogrążone w piasku oraz mule nilowym.
Po Dolinie Królów zwiedziliśmy Świątynię Hatszepsut, będącą zarazem jej grobowcem. Gdy ją budowano (1470 rok p.n.e. budowa trwała 15 lat), w Dolinie Królów ukrytych już było wiele zabalsamowanych ciał. Hatszepsut wybrała jednak miejsce oddalone od Doliny. Jej świątynia powstała na stromym zboczu potężnego masywu górskiego, została częściowo wydrążona w skale. Jest bardzo charakterystyczna dla całej okolicy zabytków na zachodnim brzegu. O ile Doliny Królów nie widać z oddali, to Świątynię Hatszepsut dostrzega się z wielu miejsc, także z Nilu. Nasz przewodnik, sporo i z podziwem opowiadał, o tej egipskiej damie, która jako kobieta nie miała prawa zostać faraonem. A jednak, postępując nadzwyczaj mądrze, przekonała kapłanów oraz poddanych, że powinna nim być, ponieważ ma boskie pochodzenie, jej ojcem jest sam bóg Amon. Współcześni archeolodzy pozbawili Hatszepsut atrybutów boskości, do których zalicza się wieczne życie i wieczną młodość. Ustalili, że królowa chorowała na cukrzycę, umarła w 1458 r. p.n.e. na raka wątroby, żyła 45 lat. I tak zresztą długo, gdyż w Egipcie faraonów kobiety żyły przeciętnie 23 lata, a mężczyźni 40 lat.
Tymczasem rozkwit Teb (czyli dzisiejszego Luksoru) trwał nadal. Czwarty po Hatszepsut faraon, Amenhotep III rozpoczął budowę świątyni w Luksorze, nazwanej Świątynią Narodzin Amona-Re. Stanęła na wschodnim, tym samym brzegu co Karnak, w odległości kilku kilometrów od niego. Na zachodnim zaś brzegu powstała „Wioska rzemieślników” jak nazywa to miejsce prof. Michałowski. Nasz przewodnik oburzał się, gdy w folderach przeznaczonych dla turystów widział nazwę „Wioska robotników”. Nie byli to robotnicy, tłumaczył nam, lecz utalentowani rzeźbiarze, malarze i architekci pracujący przy budowie grobowców faraonów oraz innych ważnych osób. Należy jej się nazwa „Wioska artystów”. Zamieszkana była przez przeszło 600 lat, do roku ok. 900 p.n.e. Artyści wybudowali tam dla siebie domy z suszonej cegły oraz założyli własną nekropolię. Zwiedzaliśmy ich groby, do których przeciskaliśmy się przez wąskie korytarzyki niemal na czworakach. Ale warto było. Docieraliśmy do niewielkich, przytulnych krypt, których ściany pokryte zostały kolorowymi malowidłami i napisami. Barwy wyglądały tak świeżo, jakby naniesiono je wczoraj. Sokół, ptak będący symbolem boga nieba, Horusa, przedstawiony został z aptekarską dokładnością. A w korytarzykach stali strażnicy ubrani w galabije (długie do ziemi koszule). Podawali nam kartoniki do wachlowania się, gdyż w grobowcach, im głębiej zostały wykopane, tym bardziej było duszno. Nie odmawiali też przyjęcia napiwku, czyli „łan dolara” aczkolwiek nie dopominali się tego. W okolicy „Wioski artystów” zobaczyliśmy też budowlę całkiem współczesną, znakomicie wkomponowaną w otoczenie. Jest to tak zwany Dom Polski, w którym stacjonują polskie misje badawcze od wielu lat pracujące nad rekonstrukcją zabytków staroegipskich.

Ostatnim zabytkiem z okresu Nowego Państwa, a zarazem najmłodszym jakie zwiedziłam w Luksorze, była Aleja Sfinksów. Powstała w czasach krótkiego panowania ostatniej dynastii faraonów egipskich czyli trzydziestej. Były to lata 380 – 343 p.n.e. Aleja ma trzy kilometry długości. Łączy Świątynię w Karnaku ze Świątynią w Luksorze. Biegnie wzdłuż Nilu. Po obu jej stronach ustawiono posągi sfinksów, z tułowiami lwów a głowami baranów. Niestety, do naszych czasów mało ich przetrwało. Można mimo to spróbować wyobrazić sobie, jak tętniły życiem oba brzegi Nilu w starożytności. Jakiż to musiał być widok, gdy wszystkie świątynie górowały nad okolicą, pięknie pomalowane i pozłocone, a między sfinksami kroczył orszak w uroczystych strojach, niosący posąg Amona oraz dary ofiarne.
Rozpisałam się jednak za bardzo o zabytkach, a przecież pilnuję się, żeby nie pisać czegoś w rodzaju przewodnika. Naprawdę nie mogę się powstrzymać, gdyż zdarzenia z dziejów faraonów, mają coś z bajki. A babcie lubią bajdurzyć, ja w każdym razie, jestem taką babcią. W dodatku zdarzenia z mojej wycieczki do współczesnego Egiptu same układają się w anegdoty. Oto jedna z nich, powstała w Dolinie Królów, w 2024 roku n.e.
Od bramy wejściowej do tej Doliny Królów, przy której strażnicy sprawdzają bilety i torby turystów, do miejsca, gdzie zaczyna się trasa zwiedzania grobowców, jest spory kawałek drogi. Zwiedzających przewożą tam meleksy, ich usługa wliczona jest w cenę wstępu. Samochodziki uwijają się niczym w ukropie. Kierowca każdego z nich, zawsze jednak znajdzie czas, by uśmiechnąć się promiennie do upatrzonego gościa, na przykład do mnie, zapraszając go do zajęcia miejsca z przodu, obok siebie. Gość nie zauważa, że przy kierownicy stoi pudełeczko na „łan dolary”. Po dojechaniu na miejsce (co trwa trzy minuty) kierowca potrząsa wymownie pudełeczkiem. W tym czasie wszyscy pasażerowie żwawo opuszczają pojazd, a pasażer z pierwszego miejsca co musi zrobić? Musi wygrzebać z plecaka one dollar, bo nie wypada odejść bez wręczenia napiwku. Sami wyciągnijcie wnioski z tej opowieści.

Rejs po Nilu

Na statek wprowadziliśmy się w sobotę, dopiero w porze późnego obiadu. Cumował on w porcie, w centrum miasta, w gromadzie kilkunastu ( a może więcej) statków turystycznych, ustawionych burta w burtę. Idąc na nasz, musieliśmy przejść przez pokłady chyba czterech, które stały przed nim. Wszystkie wyglądały niczym kontenery z oknami. Miały trzy poziomy kabin, a na dachu pokład spacerowy, zastawiony leżakami, stolikami, fotelami obok  niewielkiego basenu i baru. Ten pokład to było coś, za czym tęskniłyśmy z Marynką. Równie atrakcyjna okazała się kabina. Wygodne łóżka, biureczko, lodóweczka, foteliki, łazienka, okno rozsuwane na całą szerokość bocznej ściany. Wyjrzałam przez nie i zobaczyłam... burtę statku, który cumował przed naszym. Nie rozczarowałam się jednak. Wiedziałam, że ten widok musi się zmienić, gdy tylko wypłyniemy w rejs do Asuanu. Stało się to następnego dnia, prawie niezauważalnie, tak łagodnie statek wypłynął z portu. Rozsiadłam się w kabinie na foteliku przed oknem. Nie mogłam się oderwać od patrzenia na brzeg rzeki przesuwający się przed moimi oczami. Nagle coś uderzyło w okno. A potem o obijacz chroniący burtę, zaczepiła się lina. Odsuwam szybę, wyglądam... na końcu liny chybocze szalupa.

- Matko kochana – myślę – szalupa zaczepiła się niechcący o statek i teraz ją wleczemy za sobą. Jak jej pomóc? 

Wychylam się przez okno, chcąc lepiej rozeznać się w sytuacji, tymczasem z łódki podnosi się szybko mężczyzna, rozkłada przed sobą sukienkę, pokazuje ją, dając mi do zrozumienia, że pragnie ją sprzedać. O nie, co za niespodzianka!... Kręcę głową, że nie, nie kupię, robię mu tylko zdjęcia, więc on nawiązuje kontakt z pasażerami z najwyższego pokładu. Rzuca w ich kierunku torebki foliowe z ciuchami, oni je odrzucają, coś też spada małego, domyślam się, że zapłata ... handel trwał aż do nocy. Poszłam spać, a statek płynął. Obudziłam się w porcie w Edfu.
Poniedziałek spędziłyśmy uroczo. Dużo wylegiwania się w słońcu, na leżakach stojących na spacerowym pokładzie, mniej zwiedzania. Statek płynie, oglądamy Egipt z nurtów jego Świętej Rzeki, zatrzymujemy się tylko dwa razy, żeby odwiedzić świątynie w Edfu i Kom Ombo. Obie powstały w okresie panowania dynastii Ptolemeuszy czyli od 300 do 30 roku p n.e. Ci królowie nie byli Egipcjanami lecz Macedończykami, którzy najechali Egipt. Założycielem dynastii był wybitny generał z armii Aleksandra Wielkiego, lecz dużo popularniejszym od niego pozostaje do dziś ostatni król z dynastii Ptolemeuszy – to osławiona Kleopatra. Próbowała powstrzymać Rzymian przed podbojem jej państwa. Nie zdołała tego zrobić. W 30 roku p.n.e. po przegranej bitwie z Rzymianami, popełniła samobójstwo. Po jej śmierci Egipt przestał być niezależnym państwem. Stał się prowincją Imperium Rzymskiego.
Ptolemeusze ulegli czarowi egipskiej kultury i przedstawiali się na reliefach oraz rzeźbach tak, jak ich poprzednicy, faraoni pochodzenia egipskiego. Dlatego też gdy na pylonach świątyni Horusa w Edfu widzę faraona w pozie zwycięskiego władcy, pogromcę wrogów, myślę, że to Ramzes II, albo Ramzes III, których już wcześniej podziwiałam. A to Ptolemeusz - nie zapamiętałam który. W tej dynastii było 12 Ptolemeuszy plus Kleopatra. Ten na reliefie musi być młodszy od Ramzesów o jakieś 900 lat. Ma on nogi rozsunięte w szerokim rozkroku, stopy i głowę skręcone na prawo, tułów ustawiony na wprost ( tak staję ćwicząc jogę, przed wykonaniem asany nazywanej półksiężyc). Faraon w wyciągniętej prawej garści trzyma za włosy pęk głów poskromionych wrogów. Wrogowie płaczą, o czym świadczą ich miny. Faraon tryumfuje, wznosząc w lewej ręce pałkę, symbolizującą władzę. Nasz opiekun wyjaśnia mi, że faraon nie walił tą pałką po głowach swych poddanych. Walenie odbywało się wcześniej, w trakcie bitwy, używano do tego różnej, ostrej broni. Poza faraona oznacza ogarnięcie sytuacji, zwycięstwo porządku nad chaosem.
Płyniemy stale w kierunku Asuanu i Wielkiej Tamy wybudowanej na pierwszej katarakcie. Za tamą powstał sztuczny zbiornik wodny, długi na 500 km. Nil więc już nie wylewa. Nie ma w nim krokodyli. Pamiątką po nich jest świątynia w Kom Ombo, miejsce kultu dwóch bogów - Horusa i Sobka. Sobek ( Sobk – jak pisze to imię prof. Michałowski) to bóg przedstawiany z głową krokodyla. Jest on strażnikiem klejnotów faraona. W świątyni trzymano „święte krokodyle”, które po śmierci mumifikowano. Obecnie wybudowano dla nich Muzeum Mumii Krokodyli. Mumie te przypominają przerośnięte, zwiędnięte bakłażany. Niektóre z nich mają oczy wykonane z czerwonych kamieni. Zastanawiamy się z Marynką, czy są to rubiny. Nie, raczej nie, gdyż jak na rubiny to Muzeum jest za słabo strzeżone.
Chciałam kupić na pamiątkę model takiego krokodyla w sklepiku na naszym statku. Do tego sklepiku zaglądałyśmy z Marynką prawie zawsze, idąc lub wracając z pokładu spacerowego. Przyjemnie tam się kupowało. Ceny były takie, jak na stoiskach dla turystów na lądzie, więc na przykład od jednego do pięciu dolarów za koszulkę bez targowania. Pan sprzedawca chętnie się jednak targował lecz nie nachalnie. Niczego nam nie wciskał. Mogłyśmy zabierać rzeczy do kabiny, by je przymierzać. Rozmiary ubrań były mocno zaniżone w stosunku do rozmiarów polskich. Krokodyli jednak nie było.

– Są skarabeusze, too okay – podpowiada mi Pan Sprzedawca. Oboje prawie nie znamy angielskiego, więc nam się świetnie rozmawia. Odpowiadam, że chcę red, stukam się w oko - czerwone oczy.
Jest red – on na to, pokazuje skarabeusza z czerwonymi oczami. Nawet ładny, w dodatku prócz oczu ma magnez.
- One dollar – mówię. Kręci głową, że nie, nie może za tyle sprzedać. Zerka w stronę drzwi. – Siostra – informuje mnie, czystą polszczyzną, a tylko raz użyłam tego słowa w jego obecności. Tak, przyszła Marynka, znowu sięga po koszulkę w miętowym kolorze, którą wcześniej odłożyła. Najwyraźniej nabrała na nią ochoty. Sprzedawca również to wyczuwa.
– Trzy dolary za dwa – mówi do mnie, wracając do targu o skarabeusze. No to kupuje. Jeden poszedł na prezent, drugi zamieszkał na drzwiach mojej lodówki. Zerka na mnie czerwonymi oczami, żebym pamiętała o krokodylach. Marynka też kupiła. Koszulkę. Za pięć. Dobrze jej w kolorze mięty.
Zbliżamy się do końca wyprawy oraz do wycieczki fakultatywnej, o której myślę, że mnie wykończy. Zapłaciłam jednak za nią 105 dolarów, więc nie odpuszczam. Jutro mamy pobudkę o godzinie 2.20, o 2.30 dostaniemy w restauracji gorącą kawę oraz kanapki na drogę. Wyruszymy autokarem w trzygodzinną podróż przez pustynię, w kierunku Jeziora Nasera. Stoją tam dwie świątynie uratowane przed zalaniem ich wodami tego sztucznego zbiornika. Akcją kierował prof. Kazimierz Michałowski. Miejsce nazywa się Abu Simbel. Nie mogłam zrezygnować z zobaczenia tego wszystkiego. Pilot wita nas na pokładzie autokaru i radzi abyśmy dalej spali, bo jest ciemno, więc nic nie widać przez okna. Obudzi nas, gdy dojedziemy do... fatamorgany. Nie wierzę, że to usłyszałam. Jak fatamorgana może czekać na turystów? A jednak czekała. Zobaczyłam ją, gdy już było całkiem widno, obudzona pukaniem w mikrofon podłączony do autokarowych głośników. Skrzyła się w słońcu, udając blado - błękitne, romantyczne jezioro rozlane pośród piachów pustyni.
Idąc do świątyń Abu Simbel miałam poczucie sztuczności tego miejsca. Słusznie zresztą, gdyż na takie właśnie wzgórze wchodziłam. Usypane zostało przez koparki w latach sześćdziesiątych XX, aby przenieść na nie dwie świątynie. Świątynie te znalazły się bowiem na obszarze przyszłego jeziora Nasera. Zostałyby nieuchronnie zatopione, a bardzo ich było szkoda. Powstały w połowie XIII wieku przed naszą erą, wykute w skale z czerwonego piaskowca. Są dwie. Większa to świątynia Ramzesa II poświęcona głównie Amonowi – Re, bogowi słońca, i mniejsza - świątynia Nefertari, żony Ramzesa II poświęcona bogini miłości. Przy wejściu do każdej świątyni stoją kompozycje złożone z ogromnych posągów Nefertari oraz Ramzesa II. Nasz przewodnik zwraca uwagę, że wszystkie posągi są tej samej wysokości, to wyjątkowy widok. Zwykle bowiem najwyższy jest posąg faraona, posąg żony sięga tamtemu co najwyżej do kolan, a figury dzieci są jeszcze mniejsze, rozstawione między nogami rodziców. Wysokość posągów świadczy o ważności osób, które przedstawiają. Przypomina nam, że w Alei Sfinksów w Karnaku, między przednimi łapami każdego sfinksa, mogliśmy zobaczyć niewielką figurę faraona. Tamta kompozycja mówiła, że bóg jest ważniejszy od ziemskiego władcy. W Abu Simbel natomiast Ramzes II oświadcza, iż darzy wielkim szacunkiem swoją żonę, dlatego jej posąg jest tej samej wysokości co jego, wszystkie mają po 20 m. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że współcześni mężowie mogą w łatwiejszy sposób wyrażać szacunek swoim żonom. Wystarczy, że kupią im kwiaty.
Sposób w jaki przeniesiono świątynie był niebywały, a jednocześnie niebywale prosty. Skałę i tkwiące w niej sanktuaria pocięto na ogromne bloki, po czym przeniesiono na sztuczne wzgórze, by tam na powrót złożyć. Stoją dzisiaj wyjęte ze swego, „naturalnego” otoczenia, w charakterze eksponatów. Patrzyłam więc na nie z oddali z pewnym sceptycyzmem. Minął mi on jednak natychmiast, gdy wstąpiłam pod ich dach. Myślę, że w tych właśnie sanktuariach odczułam najwyraźniej atmosferę jaka mogła panować w staroegipskich świątyniach, gdy były one miejscem kultu bogów i przeżywania dumy z bohaterskich czynów przodków. Nasz przewodnik powiedział, że świątynie zmieniły miejsce, lecz nie straciły swego charakteru, chociaż każdemu trochę ich jednak żal. Tama wszakże i leżący pod nią zbiornik zaporowy bardzo pomaga Egiptowi (gromadzenie wody, produkcja prądu). Wystarczy przypomnieć, że konstrukcja ta uratowała Egipt przed suszą, która w latach osiemdziesiątych spowodowała klęskę śmierci z głodu dzieci w Afryce. Jestem pewna, Kochane Czytelniczki, że pamiętacie iż staraniem Michaela Jacksona powstała wtedy piosenka: „My, dzieci świata”. Każda z nas potrafi ją przecież zanucić. Piosenka była elementem ogromnej akcji charytatywnej, której celem była walka z głodem.
Wielka Tama Asuańska i związane z nią Jezioro Nasera to największa obecnie budowla w Egipcie. Z jej powodu piramida Cheopsa spadła na drugie miejsce. Widok z tamy jest łatwy do opisania: dużo wody, w otoczeniu jeszcze większych połaci piasku.

Ostatnie godziny

Popołudnie w Asuanie mija nam w otoczeniu wody i roślin. Płyniemy wycieczkową motorówką do ogrodu botanicznego. Na szeroko rozlanym Nilu wokół miasta panuje ruch. Suną żaglówki z żaglami typu łacińskiego, czyli jakby złamane w połowie, łódki rybackie, kajaki z obsadami nawet kobiecymi. Wszystkie dziewczyny mają włosy osłonięte chustami. Nasz opiekun opowiadał nam, że Egipcjanie uwielbiają wręcz wodę. Ich największym pragnieniem jest posiadanie domu położonego tak, żeby z okien widać było Nil. Niegdyś przy każdej świątyni było „święte jeziorko”, po którym pływały kaczki – ptaki symbolizujące szczęście. W Karnaku pokazał nam miejsce po takim jeziorku otoczone płotkiem. Powiedział, że kto siedem razy obejdzie jeziorko, temu spełni się marzenie. I co? Gdy odchodziłam stamtąd, zerknęłam przez ramię. Grupka moich współtowarzyszy podróży krążyła wytrwale wokół płotka.
Następnego dnia po śniadaniu przenosimy się ze statku do autokaru - przed nami powrót do Hurghady, trasa ma 550 km. Podróż wcale nie była tak uciążliwa, jakby się można spodziewać. W ogóle w Egipcie nic mnie nie bolało; a w Warszawie przeważnie coś: a to kolano, a to krzyże, a to głowa. Tam, zero łamania w kościach przynależnego mojemu, seniorskiemu wiekowi. Być może nie miałam, po prostu czasu na bóle. Siedzę więc sobie w klimatyzowanym autokarze, wyglądam przez okno, śledząc codzienne życie w Egipcie. Wracamy bowiem trasą wiodące przez miejscowości, w których wcześniej zwiedzaliśmy zabytki. Patrzę na zabudowania sprawiające wrażenie chaotycznie wzniesionych, uczniów w mundurkach wracających do domów, kobiety osłonięte powłóczystymi szatami w otoczeniu gromadek dzieci, mężczyzn pracujących w polu, osiołki objuczonych pędami trzciny cukrowej itp. Zatrzymujemy się na ostatnie zwiedzanie, jest to zespół świątyń poświęconych Izydzie, przeniesiony z wyspy File na wyspę wyżej położoną. Wyspa File bowiem zalana została przez wody Nilu spiętrzone Wielką Tamę. Trzeba było ratować zabytki. Zabudowania świątynne wyglądały bardzo romantycznie lecz mnie trochę smuciły. Zwiedzając je bowiem, nie mogłam zapomnieć, że patrzę na schyłek starożytnego Egiptu. Mecenasami świątyni byli Ptolemeusze (ostatni królowie Egiptu), a po nich Rzymianie (już obcy agresorzy). Świątynia Izydy była jednym z ostatnich miejsc kultu wierzeń egipskich. Przejechałam się więc w sześć dni przez dzieje Egiptu od 1500 roku przed naszą erą (Dolina Królów) po początek naszej ery (Świątynia Izydy z wyspy File ). Czeka mnie jeszcze lot do domu, pozostaną wspomnienia.

Podróżniczki - Marynak i Babcia Zosia

Na zakończenie uraczę Was, moje Czytelniczki krótką anegdotą. Uprzedzałam, że bardzo je lubię, więc mi wybaczcie jeśli trochę przynudzam.
W samolocie siadła obok mnie elegancka blondynka. Okazała się bardzo towarzyska. Bez żadnych starań z mojej strony, zaczęła opowiadać mi o sobie. Dowiaduję się więc, że na stałe mieszka w Egipcie, że jest nim zachwycona, że z góry patrząc, ziemia egipska ma kolor żółty. Mimo tych wszystkich zalet, moja sąsiadka musi – po prostu musi - co jakiś czas opuścić Egipt by przylecieć do Polski. W jakim celu? Oczywiście, żeby odwiedzić rodzinę, a poza tym po to, by kupić... pasztet podlaski w małych puszeczkach. Bez tego pasztetu nie wyobraża sobie życia, nawet w Egipcie.
Kiedyś, prof. Ewa Łętowska, gdy była Rzecznikiem Praw Obywatelskich, powiedziała, że my, ludzie, mamy różne potrzeby, lecz trzeba jednako poważnie je traktować.


Tekst i zdjęcia (komórką) Zofia Zubczewska.


PS. Za używanie telefonu komórkowego tylko do robienia zdjęć, operator przysłał mi rachunek opiewający na 300 PLN. Nie doliczyłam go do kosztów wycieczki.


Poprawiony: niedziela, 10 marca 2024 23:37