Jak starsza pani zdobywa góry
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
czwartek, 19 października 2023 14:46

Jak starsza pani zdobywa góry

Wyprawa druga


Zdobyłam cztery szczyty gór w Sudetach Wschodnich, należące do Korony Gór Polskich. Zrobiłam to w przerwach między kąpielami w uzdrowisku Lądek Zdrój


W marcu 2023 roku skończyłam 76 lat, by to uczcić zaczęłam zdobywać Koronę Gór Polskich. W czerwcu weszłam na siedem szczytów, we wrześniu – na cztery. Tę pierwszą wyprawę już opisałam, kwaterowałam podczas niej w Wałbrzychu. Teraz zdaję relację z Lądka Zdroju, skąd wyruszałam na szlaki drugiej wyprawy
Cudów nie ma, kochane moje Rówieśniczki. Po siedemdziesiątce każdemu zaczyna strzykać w kościach, a im bliżej osiemdziesiątki, tym strzyka głośniej. Mnie również coś tam strzyka oraz pobolewa, namawiając bym usiadła w fotelu i przykryła kolana ciepłym kocem. Gdy jednak tak siedzę w emeryckim komforcie to mi się przypomina, jak jeszcze lepiej czułam się, zdobywając w Sudetach Środkowych pierwsze szczyty należące do Korony Gór Polski. Ogromnie spodobało mi się chodzenie po górach. Pragnę zrobić to jeszcze raz i jeszcze... dopóki daję radę. Zaczęłam więc szukać sposobu na pogodzenie owego strzykania z wdrapywaniem się na strome zbocza. I znalazłam. To Lądek Zdrój, uzdrowisko w Sudetach Wschodnich. W Lądku można zamieszkać w wynajętym mieszkaniu. Tamtejsze uzdrowisko słynie z termalnych wód siarczkowo – radonowych. Kąpiele w tych wodach zalecane są przez lekarzy w przypadkach najróżniejszych problemów ortopedycznych. Można wykupywać bilety na takie kąpiele. Wokół zaś miasta, w promieniu ok. 20 kilometrów, są do zdobycia cztery szczyty należące do Korony Gór Polskich. To Śnieżnik (1426 m n.p.m.), Rudawiec (1106 m), Kowadło (989 m) i Kłodzka Góra (757 m). Można je wszystkie zaliczyć w przerwie między kąpielami.
Pomysł przedzielania wędrówek po turystycznych szlakach, kąpielami w leczniczych wodach bardzo spodobał się mojej starszej siostrze, Marynce. Kiedyś uprawiała wspinaczkę, teraz co roku wybiera się gdzieś w góry, żeby powędrować. Przyłączyła się więc do mnie i tak 14 września 2023 roku pojechałyśmy samochodem na dziesięć dni do Lądka Zdroju.

Kłodzka Góra ( 757 m n.p.m.) nie słusznie ukoronowana
Góry Bardzkie

Korona Gór Polskich to lista najwyższych szczytów wszystkich pasm górskich znajdujących się w granicach naszego państwa. Pasm jest 28 i tyle też zdobywca Korony ma szczytów do zdobycia. Różne pomyłki i wpadki spowodowały, że kilka gór zostało omyłkowo wpisanych do rejestru Korony. Tak właśnie stało się z Kłodzką Górą, która jest niższa od sąsiadującej z nią Szerokiej Góry o osiem metrów, jednak to na szczycie Kłodzkiej znajduje się domeczek na słupku, a w domeczku pieczątka. Na nią więc idą zdobywcy Korony, by w specjalnej książeczce odbić pieczątkę, potwierdzającą wspinaczkowy sukces. Ta pieczątka była też celem mojej wędrówki. Kłodzką Górę wybrałam jako pierwszą do zdobycia, gdyż jest najniższa z tych, na które zamierzałyśmy wejść. Ponadto szlak na nią opisany został w przewodnikach jako łatwy, mógł więc nam posłużyć jako zaprawa do trudniejszych podejść.
W sobotę po dziewiątej godzinie wyruszyłyśmy z Lądka przez Złoty Stok w kierunku Kłodzka drogą krajową nr 46. Po 22 km dojechałyśmy do parkingu na Przełęczy Kłodzkiej. Przełęcz ta, to szerokie siodło rozdzielające Góry Bardzkie od Złotych czyli Sudety Środkowe od Wschodnich. Leży na wysokości 483 m n.p.m., zatem do przejścia na szczyt Kłodzkiej pozostaje 264 metrów mierzonych w pionie. Niby niewiele, ale tak się myśli tylko do chwili, gdy z szerokiej drogi dojazdowej stanie się na początku szlaku, u podnóża zbocza, na który prowadzi niebieski szlak. Kamienista ścieżka pnie się ostro do góry pośród ciemnego lasu. Idzie się mozolnie, ciągle jest stromo, nie widać końca tej mordęgi. Dość nieoczekiwanie, gdyż ścieżkę osłaniają gęste krzaki, wychodzi się na otwartą przestrzeń – to Przełęcz Podzamecka, położona 112 metrów wyżej niż Przełęcz Kłodzka. Doszłyśmy do niej w 20 minut, choć wydawało się, że trwało to dłużej. Jesteśmy na głównym grzbiecie Gór Bardzkich. Grzbiet ma prawie 13 km długości. Ciągnie się aż do Bardo Śląskiego, oznakowany niebieskimi szlakówkami. Trasa prowadzi przez kilka całkiem sporych gór (600 – 750 m n.p.m.) w tym Kłodzką, cel naszej wędrówki. Trochę dalej za Kłodzką wspina się na prawdziwie najwyższy szczyt Gór Bardzkich – Szeroką Górę (765 m n.p.m.) ale my do niej nie dojdziemy.
Na marginesie dodam, że z pomiarami Gór Bardzkich musiały być (a może nawet ciągle są) jakieś problemy, gdyż przed Drugą Wojną Światową za najwyższy szczyt w tych górach uznawano Ostrą Górę. Według współczesnych pomiarów ma ona 751 m. wysokości.
Marynka i ja jesteśmy na razie na Przełęczy Podzameckiej, niebieski szlak kieruje nas na drogę dojazdową trawersującą wschodnie zbocze. Wędrujemy bez wysiłku, po prawie poziomo biegnącym trakcie. Mamy piękną pogodę. Las pachnie jesienią ale drzewa ciągle są intensywnie zielone. Spośród nich tylko gdzie niegdzie błyska w słońcu coś złotego: liść paproci lub brzozy już przebarwiony, już szykujący się do zimy.
Po kwadransie szlak opuszcza drogę trawersową, skręca na zbocze, na stromą, kamienistą dróżkę, wspinającą się do góry przez ciemny las. Patrzymy na nią z niechęcią. – Musi być dalej druga ścieżka do góry – mówi Marynka – może będzie wygodniejsza. Chodźmy.
Idziemy więc trawersem co wydłuża nam czas dotarcia do celu, ale nigdzie nam się przecież nie śpieszy. Mija kilkanaście minut, wędrujemy sobie w słońcu, popatrujemy przez prawe ramię na lasy i łąki prześwitujące między drzewami. Dochodzimy do drugiej ścieżki skręcającej w lewo na zbocze, pod górkę. Wygląda znacznie łagodniej niż pierwszy skręt, więc skręcamy i po chwili dochodzimy do znaków niebieskiego szlaku. Dalej idziemy już szlakiem. Droga wypłaszcza się i trochę wije lecz łagodnie doprowadza nas do szczytu Kłodzkiej Góry. Szczyt ma kształt rozległej płaskiej polany, nad którą wznosi się metalowa wieża widokowa. Ma ażurową konstrukcje. Trzęsie się, gdy idę po jej schodach. Dygocze tym mocniej im wyżej wchodzę, a ma 33 metry wysokości. Widać z niej całe Góry Bardzkie i Sowie. Ja jednak wypatruję przede wszystkim domeczku z pieczątką. Jest, stoi trochę z boku, przy miejscu do biwakowania. Spieszę na dół, do niego. Wygląda na świeżo odnowiony, wakacyjny nawał turystów nie zaszkodził mu. Poduszeczka lśni od tuszu, na pieczątce widzę wyraźnie wygrawerowany wizerunek wieży widokowej. Przyciskam mocno pieczątkę do poduszeczki, chucham na nią, po czym starannie odbijam w moim przewodniku. Macham przez chwilę kartką aby tusz wysechł. Przewodnik ten, zatytułowany „Korona Polskich Gór” zawiera strony nazwane „Miejsca na pieczątki Zdobywcy Korony Gór Polskich”. Są tam rubryki z nazwami gór ułożone od najwyższych do najniższych szczytów. Pieczątka z Kłodzkiej Góry trafiła na miejsce czwarte od końca, między Chełmiec a Skopiec, na których już byłam.
Wracamy na dół, idąc cały czas niebieskim szlakiem, zrezygnowałyśmy z drogi trawersowej. Była to dobra decyzja, gdyż najgorszego odcinka droga ta nie omija. A najgorszym odcinkiem był sam początek wędrówki, ten stromy i kamienisty. Przy schodzeniu kamienie zsuwały się i chwiały. Podłoże było dość ruchome. Stopy bez odpoczynku skierowane w dół mocno cierpiały, gdyż przesuwały się w bucie do przodu skutkiem czego palce wbijały się w czubki butów. Idąc tak na bolących palcach, przypomniałam sobie, że autorzy mojego przewodnika, opisując szlak na Waligórę przestrzegali, że „uda płoną”, gdy pokonuje się tamtejsze strome podejścia. Ja czytając te informacje, wybrałam łatwiejszą trasę, właśnie trawersową, zatem nic mi na Waligórze nie zapłonęło. Poznałam to uczucie dopiero teraz, schodząc z Kłodzkiej Góry – zapłonęły mi bowiem palce stóp. Po powrocie „gasiłam” je kremem” Nivelazione – Ratunek dla stóp”. Okazał się bardzo skuteczny i przyjemny w użyciu również do „gaszenia” kolan, co odkryła Marynka.

Struktura bardzka

Góry Bardzkie w przeszłości uznawane były za pasmo w obrębie Gór Sowich. Po głębszych jednak badaniach, geolodzy znaleźli w ich budowie tak wyraźne cechy szczególne, że nadali Bardzkim miano osobnego pasma. Te szczególne cechy nazwali strukturą bardzką. Opowiem trochę o niej.
Przed milionami lat w miejscu, gdzie obecnie są Sudety był ogromny ocean o aktywnym wulkanicznie dnie – jak piszą geolodzy. Na tym dnie z gorącego wnętrza Ziemi wylewała się lawa, stygła wolno pod wodą, tworząc podstawę przyszłego kontynentu – Europy. Na lawie gromadziły się różne osady mineralne, a w erze paleozoicznej również szkieleciki organizmów planktonowych. W ten sposób na obszarze dzisiejszych Gór Bardzkich tworzyły się pod wodą pokłady skał osadowych z niewielką domieszką skał wulkanicznych. Tak właśnie powstawała „struktura bardzka”. Gromadziła się na dnie aż doczekała nadejścia ruchów górotwórczych – hercyńskich. Zaczęły się one 400 milionów lat temu. Wspomniane osady dna morskiego sfałdowały się wówczas i wypiętrzyły. Woda ustąpiła, jej miejsce zajęły Góry Bardzkie. Cała ta operacja trwała najmniej 200 milionów lat.
Ciekawostką pochodzącą z przeszłości Gór Bardzkich mogą być nie skały (wyglądają nie ciekawie) lecz graptolity. Są to organizmy planktonowe wymarłe lecz występujące powszechnie w oceanie paleozoicznym. Posiadały kręgosłupy lecz zbudowane z białka oraz chitynowe pancerzyki. Tworzyły kolonie. Rozmnażały się przez pączkowanie. Każdy osobnik tkwił w chitynowej otoczce – rurce, połączony z sąsiednimi osobnikami. Powstawały w ten sposób „gałązki” graptolitów mniej lub bardziej rozgałęzione. Graptolity tworzyły kształty charakterystyczne dla okresów w których żyły. Obumierały, opadały na skały denne i na nich zachowały się do naszych czasów w postaci odcisku ich ciał w kamieniu. Na podstawie tych znalezisk można z dużą dokładnością określać wiek skał. Graptolity występowały masowo. Podobno stosunkowo łatwo można w Górach Bardzkich odnaleźć kamień (powinien być prawie czarny) jakby pomalowany w rozgałęziające się krzaczki. To ślady po graptolitach, bo graptos znaczy zapisy, a lithos – skała.

Trochę o Lądku Zdroju

Na Kłodzką Górę poszłyśmy w sobotę. Wcześniejszy dzień, piątek, 15 września, przeznaczyłyśmy na rozpatrzenie się co i gdzie można robić w Lądku Zdroju oraz na zakupy, gdyż zamierzałyśmy większość posiłków przygotowywać sobie w kuchni na naszej kwaterze. Rano wybrałyśmy się więc do informacji turystycznej. Tam dostałyśmy bardzo poręczną i dobrze czytelną mapkę „Lądek Zdrój i okolice”, plan miasta, liczne foldery opisujące rozmaite wycieczki oraz spis koncertów odbywających się prawie co dziennie w kawiarniach, mimo że trwał już wrzesień, czyli tzw. niski sezon. Tak zaopatrzone ułożyłyśmy plan na piątek, czyli plan dzięki któremu zamierzałyśmy rozruszać nasze kości. Po pierwsze poszłyśmy do Parku Zdrojowego, gdzie mieści się słynny Zdrój Wojciech z pijalnią oraz basenem termalnej wody leczniczej. Woda ta ma odmładzać, poprawiać stan skóry, obniżać poziom cholesterolu i wzmacniać kości. Oczywiście kuracje wodolecznicze skutkują, gdy się je stosuje przynajmniej przez dwa tygodnie. My zdołałyśmy być tylko trzy razy w „Wojciechu” ale i to nam dobrze zrobiło. Przede wszystkim kąpiele relaksowały nas. Kości i mięśnie odpoczywały w ciepłej wodzie, a skóra się nawilżała. Przez pół godziny leniwie pływałyśmy, opierając się na nadmuchanych „bananach” lub po prostu leżałyśmy, wpatrując się w bajkowo ozdobną, zawieszoną wysoko kopułę sufitu. Zdrój Wojciech wybudowany został w 1680 roku na wzór łaźni tureckiej, a potem przebudowany w stylu neobarokowym. Podobno nie ma takiego drugiego w całej Europie. Basen do kąpieli powstał bezpośrednio nad bijącym do dzisiaj źródłem wody termalnej.
Piętro wyżej w „Wojciechu” jest pijalnia wody leczniczej, otwarta przez wiele godzin, ogólnie dostępna. Napiłyśmy się więc wody lekko zalatującej siarką oraz kupiłyśmy bilety wstępu na basen na godzinę 17.00. Wstęp kosztuje 30 zł. (minus 10% zniżki dla posiadaczy zusowskiej legitymacji emeryckiej), kąpiel trwa 30 minut. Woda ma temperaturę 28 – 30 stopni. Uwaga – trzeba mieć czepek kąpielowy. ( O tym czepku strasznie trudno się pamięta). Przed basenem powędrowałyśmy na Trojak (766 m n. p. m.) górę u podnóża której leży Lądek., a po basenie zostałyśmy w Parku Zdrojowym na koncercie. Trafiłyśmy na uroczystość nazywaną „Muzyczne pożegnaniem lata” uświetnioną występem operowego śpiewaka, pana Piotra Płuski. Ciepłym barytonem śpiewał songi musicalowe oraz piosenki Zbigniewa Wodeckiego i Stana Borysa. Widownia złożona z byłych nastolatek, pamiętająca doskonale zwłaszcza polskie utwory, wtórowała mu i nie szczędziła oklasków.
Jak więc widać nie leniuchowałyśmy. Trojak nas zachwycił (jest na nim wieża widokowa) do tego stopnia, że przeszłyśmy przez szczyt na drugą stronę. Wędrowałyśmy między skałami gnejsowymi o fantazyjnych kształtach. Marynka pokazywała mi haki wbite w ściany tych skał, pozostawione przez wspinaczy, którzy trenują na Trojaku.
W Lądku jest 13 tras kuracyjnych, oznakowanych i opisanych na mapce rozdawanej w Informacji Turystycznej. Najdłuższa – 8,2 km - prowadzi na Borówkową (900 m n.p.m) wznoszącą się na granicy polsko-czeskiej. W latach 80-tych w miejscu tym spotykali się opozycjoniści polscy i czechosłowaccy. Najkrótszych 1,5 do 2,5 km jest kilka. Wytyczone zostały przez las do ciekawego miejsca np. baszty, ruin lub zaskakujących form skalnych. Przy każdym opisie trasy jest podana różnica wzniesień do pokonania. Są też trasy spacerowe – oznakowane na żółto i turystyczne – czerwone.
Dla kogoś kto interesuje się geologią już samo najbliższe otoczenie Lądka Zdroju będzie interesujące. Znajdzie tam archaiczne, najstarsze na Ziemi skały gnejsowe widoczne dobrze na Trojaku i Karpiaku. Liczą sobie może nawet miliard lat. Może również spotkać się z najmłodszym w Europie, nieczynnym wulkanem o nazwie Szara Skała. Ma on „tylko” 30 milionów lat, a także wejść do jaskiń powstałych w marmurze (Pieczara Zbójników, Jaskinia Radochowska) oraz wszędzie, na dobrą sprawę, może znaleźć kawałki kamieni półszlachetnych.
Lądek jest prawie najstarszym uzdrowiskiem na terenach ziem polskich (starsze od niego są tylko Cieplice Śląskie). Nie mogę się powstrzymać, by nie napisać skąd wiemy kiedy powstały tu baseny termalne. Otóż wiedzę tę „zawdzięczamy” bitwie pod Legnicą. Miała ona miejsce w 1241 roku, gdy na południe Europy w celach rabunkowych, najechały wielotysięczne hordy mongolskie. Pod Legnicą zatrzymało je rycerstwo Śląskie i Wielkopolskie wspomagane przez cudzoziemskie poczty. Wojskami chrześcijan dowodził Henryk Pobożny z dynastii Piastów, prawnuk Bolesława Krzywoustego. Niestety Mongołowie wygrali tę bitwę, Henryk Pobożny zginął, a kraj został złupiony. Mongołowie wycofując się z dobytkiem na azjatyckie stepy, niszczyli po drodze wszystko co się dało. W opisie tych zniszczeń znalazła się wzmianka, że rozbili basen z gorącą wodą znajdujący się w Lądku.

Kowadło (989 m n.p.m.) i jego walory
Góry Złote

Na Kowadło wchodzi się w 50 minut ze wsi Bielice, oddalonej na południe od Lądka o 20 km. Wybrałyśmy się tam w poniedziałek.
Bielice nie mają publicznej komunikacji z resztą świata. Można tam dojechać tylko prywatnym (wynajętym) samochodem, lub spróbować zamówić podwózkę u dobrego człowieka ( to sugestia Marynki, mojej starszej siostry). Nawiasem mówiąc, podobnie jest z innymi miejscowościami wokół Lądka Zdroju. My dojechałyśmy samochodem, bez przeszkód, malowniczo wijącą się drogą, biegnącą brzegiem Białej Lądeckiej. Zaparkowałyśmy na końcu asfaltowej drogi, na legalnym parkingu usytuowanym... za znakiem drogowym zabraniającym wjazdu. O absurdzie tym pisze się na wszystkich stronach internetowych i w przewodnikach, jak o atrakcji turystycznej. Mnie on nie rozśmieszył a zdenerwował. Uważam, że nie wolno stwarzać sytuacji skłaniających ludzi do łamania przepisów. To nas przyzwyczaja, a nawet zachęca do lekceważenia prawa.
Naburmuszyłam się więc i poszłam drogą w stronę gór, gdzie na drzewie wisiały tabliczki z kolorami szlaków i nazwami punktów do celowych. Patrzyłam na nie zastanawiając się, czy wszystkie wskazówki są prawidłowe. Może tutaj też coś pokręcono podobnie jak z tamtym znakiem drogowym. Z miejsca tego idzie się i na Rudawiec, i na Kowadło (wiem to z przewodnika), ale nazwa z zaznaczonym kierunkiem na Rudawiec nie występuje na żadnej tabliczce. Jest natomiast na pniu drzewa, namazana odręcznie pomarańczową farbą. Czy to prawidłowa wskazówka, czy „interesujący” żart?
Szlak na Kowadło jest zielony, na szczyt wchodzi się w 50 minut. Trasa jest łatwa i jedyna lecz jej początek nie został wyraźnie oznakowany. Pogubiłam się więc w tym całym bałaganie. Minęło trochę czasu, przedreptałam kilkanaście metrów w te i z powrotem nim zorientowałam się, że na Kowadło trzeba skręcić w lewo zanim z parkingu dojdzie się do drzewa z kierunkowskazami. Po skręceniu należy iść szeroką drogą służącą do zwożenia drewna, biegnącą łagodnie w górę skrajem wioski. Idzie się w ciemno, bo znaków nie ma. Mija pola i łąki, smaży w pełnym słońcu (było gorąco) przez bite 20 minut, aż dochodzi do ściany lasu. Dopiero tam, na drzewie umieszczona została pierwsza szlakówka – zielona, oznaczająca drogę na Kowadło. Kawałek dalej szlak skręcił w lewo, na bardzo strome zbocze, wiódł mnie przez las, rynną wypłukaną przez wodę deszczową i wydeptaną przez turystów. Zły humor powoli mnie opuszczał. Szumiały sosny, świeciło słońce, a ja nareszcie szłam po drugą pieczątkę. Po kwadransie szlak zamienił się w lekko pochyłą ścieżkę, która zaprowadziła mnie do słupków granicznych oraz Czecha z koszykiem grzybów. Pozdrowiłam go grzecznym „dzień dobry”, a on z poważną miną zastąpił mi drogę i zapytał, czy nie znalazłam jego okularów. Odpowiedziałam, że nie. On jednak patrzył na mnie z uporem, jakby czekając, że przeszukam swój plecak, w którym znajdę jego okulary. Byliśmy sami w lesie, powinnam się go przestraszyć tymczasem na nowo rozłościła mnie ta sytuacja. Jakoś źle mi się układał TEN dzień na

TYM Kowadle. Absurdalny znak drogowy, absurdalne błądzenie w poszukiwaniu początku szlaku i absurdalny zbieracz grzybów z zagranicy! Syknęłam przez zęby „przepraszam” i ominęłam go zdecydowanie, depcząc po niskich, niewinnych choinkach. Poszłam dalej, złoszcząc się teraz na siebie za brak opanowania. Lecz nagle przede mną zaświecił się w słońcu krąg polany otoczony gęstymi drzewami. Od razu poprawił mi się nastrój, bo zrozumiałam, że doszłam na szczyt Kowadła, a na szczycie zobaczyłam domeczek na słupku, a w domeczku poduszeczkę oraz pieczątkę. Odbiłam pieczątkę w swoim przewodniku, zamknęłam drzwiczki domku na zasuwkę i dopiero po tym rozejrzałam się. Było ładnie oraz kameralnie. Na małej polanie osłoniętej zielenią natura rozrzuciła kilka białych skałek. Patrząc na ten wdzięczny, bezpretensjonalny obrazek, przypomniałam sobie dlaczego Kowadło zostało wpisane do rejestru Korony Gór Polskich, chociaż nie jest najwyższe w Górach Złotych. Jest to historia i prawdziwa i trochę... naprawdę to przypadkowy zbieg okoliczności... ta historia jest trochę absurdalna.
Najwyższy w Górach Złotych jest szczyt o nazwie Smrek Trójkrajny (1107 m n.p.m.). Jednak to nie on został „ukoronowany” tylko Kowadło. Dlaczego? Odpowiedź znalazłam na stronie internetowej: „Korona Gór Polskich. Z głową w chmurach”. Otóż, do grona Korony zalicza się ten z najwyższych szczytów w danym paśmie górskich, który oprócz wysokości spełnia dwa jeszcze kryteria: na szczyt prowadzi oznakowany szlak turystyczny oraz trasa ma znaczące walory turystyczno-krajoznawcze. Wygrało Kowadło mimo, że pisze się o nim (co w całości potwierdzam) iż droga nań biegnie przez gęsty las, oferując tylko jeden, rozleglejszy widok, a sam wierzchołek żadnych, lecz na szczycie jest kilka malowniczych, niewielkich skałek gnejsowych, wymienianych jako walory turystyczno-krajoznawcze Kowadła. Te właśnie skałki zapewniły Kowadle przewagę nad Smrekiem. Jak zatem wygląda Smrek? Jak wygląda góra bez walorów? - zapytałam Internetu z prawdziwą ciekawością. Smrek – czytam – jest najbardziej płaskim szczytem w Sudetach, poznać go można tylko po słupku, do którego przybito tabliczkę z nazwą. Informację zakończono stwierdzeniem: „Płaskość w połączeniu z zalesieniem sprawia, że na Smreku nie doświadczysz żadnych widoków”. A to ci ciekawostka, chyba się na ten Smrek wybiorę.

Złoto i zbójnicy w Górach Złotych

Naprawdę było kiedyś złoto w Górach Złotych. A jak było złoto to musieli być też zbójnicy – to uwaga (słuszna zresztą) mojej starszej siostry. Było i to, i to, ale na dwóch krańcach Gór: złoto na północy, zbójnicy na południu.
Zacznę od złota. W XV i XVI wieku złotogórskie złoża dostarczały 8% złota wydobywanego w Europie. Kopalnie czynne były od XIII wieku do 1962 roku, kiedy je zamknięto z powodu wyczerpania surowca. Po złocie został tylko złoty piasek w potokach i jego drobinki połyskujące w niektórych skałach o nazwie łupki. Zostały też nieczynne już szyby i chodniki wydobywcze, zamienione w trasy turystyczne (w Złotym Stoku).
Wiemy więc, że całe złoto wydłubaliśmy z Sudetów, ale czy wiemy jak się w nich znalazło? Wiemy. Stało się to podczas potężnych ruchów górotwórczych nazwanych hercyńskimi, kiedy to wypiętrzyły się Sudety. Trwały 180 milionów lat, zaczęły się 400 milionów lat temu. Z głębi ziemi wydobywała się wtedy gorąca magma, a wraz z nią wodne, termalne roztwory, osiągające nawet 400 stopni temperatury. Tu w Sudetach, gdzie wieki później ludzie zaczęli wydobywać złoto, roztwory te były bogate w arsen i złoto właśnie. Przy powierzchni ziemi stygły, a wtedy wytrącały się z nich minerały arsenowe będące nośnikami złota. Ludzie kruszyli skałę, wytapiali z niej złoto, a arsen początkowo wyrzucali. Z czasem (od XVIII wieku) nauczyli się go wykorzystywać do barwienia szkła, garbowania skór, sporządzania trutki na gryzonie oraz uśmiercania niewygodnych krewnych (co wiem z książek Agathy Christie).
Rozmawiamy o złocie z sudeckich gór, popijając kawę z termosu na parkingu w Bielicach po powrocie z Kowadła. Marynka znalazła okruchy skał połyskujące złotymi iskierkami, także kamyk z którego wygląda mleczno-biały opal i inny, jakby pomazany atramentem, to fluoryt. Widziałyśmy już takie półszlachetne kamienie (oraz wiele innych) w Muzeum Minerałów w Stroniu.
Jesteśmy nad Białą Lądecką, wypływają z Gór Złotych. Rzeka ta odegrała w dziejach mieszkańców tutejszych terenów równie ważną rolę jak złoto. Spotyka się ją, niemal na każdym kroku. Parkowałyśmy nad jej wodami przed wejściem na Kowadło, w Lądku mieszkałyśmy tuż obok jej nurtu i chodziłyśmy do Kaczego Dołka, czyli ogródka należącego do restauracji Nasza Chata, położonego na umocnionym brzegu Białej. Podawali tam pysznego, smażonego pstrąga. Rzeka płynie przez wyżłobioną przez siebie dolinę pomiędzy Górami Złotymi, Bialskimi i Masywem Śnieżnika. Od najdawniejszych czasów doliną tą prowadził trakt kupiecki z głębi Czech i Moraw na północ, do Ziemi Kłodzkiej, zwany Drogą Solną. Nazwa wskazuje co się nią głównie przewoziło. Całkiem blisko Lądka Zdroju znajdują się ruiny zamku Karpień, strzegącego niegdyś Solnej Drogi. Z centrum Lądka prowadzi nań trasa kuracyjna nr.6, długości 3,4 km w jedną stronę. Początki istnienia tego zamku - warowni są na wpół legendarne. Podobno wybudowali go Chorwaci. Był stolicą niewielkiego państwa, bogacącego się na ochronie podróżnych przemierzających Drogę Solną. Miał w herbie złotego karpia, stąd nazwa Karpień. Możliwe, że gościł w nim Bolesław Chrobry, gdy 1003 roku szedł na podbój Czech. Zamek radził sobie nieźle aż do wojen husyckich, kiedy został spalony. Po wojnach wykupił go czeski rycerz, Hynek z Krusiny z Lichtenburka, by zamienić na rozbójnickie gniazdo. Rabusie tak dali się we znaki mieszczanom Lądka, że ci napadli na zamek i zniszczyli go. Hynek uciekł. Zapadł w lasy (jakby napisał Sienkiewicz), dając znać o sobie powtarzającymi się napadami. Wreszcie wszelki słuch o nim ustał. Resztki po zamku powoli znikały, wywożone jako budulec. To co po nim zostało (czyli w zasadzie fundamenty) znajduje się obecnie na stokach Karpiaka, wysokiego na 782 metry, czyli wyższego od Trojaka. Od XVII wieku, gdy Lądek zaczął rozwijać się jako coraz bardziej znane uzdrowisko, spacer do ruin Karpienia jest bardzo popularny. Trasa spaceru nazwana została imieniem rozbójnika, Hynka Krusiny, co dodaje jej romantycznego uroku.

Śnieżnik (1426 m n.p.m.) jest rozrogiem.
Masyw Śnieżnika

Ruszyłyśmy na szczyt Śnieżnika w środę, żółtym szlakiem, zaczynającym się przy Jaskini Niedźwiedziej. Miałyśmy do pokonania pod górę pięć km, co przeciętnie zajmuje dwie i pół godziny. Mijając wejście do Jaskini, kupiłyśmy bilety wstępu na piątek. Zwiedzanie Jaskini Niedźwiedziej oraz ostatnią kąpiel w „Wojciechu” zostawiłyśmy sobie na deser pobytu w Lądku Zdroju.
Idziemy raźnie, pogoda nam dopisuje, jest w sam raz ciepło oraz słonecznie. Po pół godzinie szlak opuszcza drogę asfaltową, skręca w lewo, kieruje się na strome zbocze porośnięte lasem. Idziemy skrajem głębokiej dolinki nazwanej Gęsia Gardziel. Dolinka jest dziełem Kleśnicy, rzeki tak małej, że nazywa się ją potokiem. Ma zaledwie dziewięć kilometrów długości, a wyrzeźbiła przepiękną Jaskinię Niedźwiedzią, rozgałęzioną nie wiadomo jak daleko, gdyż do tej pory spenetrowano pięć kilometrów korytarzy lecz na pewno jest ich więcej. Szlak żółty wznoszący się wzdłuż Gęsiej Gardzieli jest bardzo nużący. Podejście jest strome, idzie się po dużych, podłużnych kamieniach, bardzo malowniczych, do złudzenia przypominających kawałki uschniętych konarów drzew. To gnejsy powstałe z przeobrażonej magmy 500 milionów lat temu. Obok nich znajduję szare skałki sklejone jakby z podłużnych blaszek (niczym ciasto stefanka, albo ciasto francuskie) i połyskujące srebrem. To łupki łyszczykowe zawierające mikę (łyszczyk), równie wiekowe jak gnejsy. Różne gnejsy i różne łupki budują cały Masyw Śnieżnika, lecz jego podstawa (zaczynająca się w paśmie Krowiarki) wypełniona jest marmurem, nazywanym Marianna biała oraz Marianna zielona.
Po niemal godzinie wstępowania z kamienia na kamień docieramy do końca stromizny, wyszłyśmy na Przełęcz Śnieżnicką. Idziemy po dosyć płasko biegnącej, szerokiej drodze wśród lasu, który stopniowo zamienia się w bór świerkowy. Proste, niezbyt wysokie pnie drzew dźwigają regularnie ukształtowane, kopulaste korony. Pokrojem przypominają włoskie pinie. Pod drzewami jaśnieją w słońcu wszystkimi odcieniami zieleni, gęste krzaczki czernicy (nazwa krakowska), czyli czarnej jagody (nazwa warszawska). W przewodnikach piszą, że na Śnieżniku skład roślin jest najbogatszy w całych Sudetach. Można tu nawet spotkać świecące mchy (świetliki) jedyne w Polsce. Powyżej boru wchodzimy na rozległą łąkę dochodzącą aż do ścian schroniska PTTK „Na Śnieżniku”. Schronisko powstało w miejscu farmy krów alpejskich sprowadzonych na Śnieżnik przez królewnę niderlandzką – Mariannę, niegdysiejszą właścicielkę Masywu Śnieżnika. Jej imię spotykam na każdym niemal kroku. W Lądku jest źródło Marianny, w okolicach Kletna skałki Marianny, przed Jaskinią Niedźwiedzią złoża marmuru o nazwie biała Marianna itp. Królewna Marianna, córka króla niderlandzkiego Wilhelma oraz Luizy z rodu królów pruskich Hohenzollernów, dla Sudetów uczyniła tak wiele dobrego, że pamięć o niej przetrwała do dzisiaj. A przecież wszystka (praktycznie) ludność mieszkająca w tej krainie przed drugą wojną światową wyjechała na zachód. Ci co pamiętali opowieści o Mariannie (umarła w 1883 r.), albo mogli znać jej potomków, dziedziców majątku, zniknęli. Nowi osiedleńcy byli Polakami, skrzywdzonymi przez Niemców, mieli prawo być uprzedzeni do tego narodu, ale nie do królewny Marianny. Napiszę dalej trochę więcej o tej mądrej damie i jej dokonaniach w Sudetach.
Teraz wchodzimy do schroniska na odpoczynek i wczesną obiadową przekąskę. Bierzemy żurek z dodatkiem kiełbasy i jajka na twardo. Bardzo nam smakuje. Jeszcze herbatka, zerknięcie do przewodnika – czeka na nas zielony szlak, pnie się ostro między drzewami, wychodzi ponad granice lasu na rozległą, odsłoniętą kopułę Śnieżnika. Idzie się nim 45 minut. – Idź sama – mówi do mnie Marynka. – Nie spiesz się. Poczekam na ciebie w schronisku.
Ruszam więc. Jest dosyć stromo, lecz wędruje się łatwo, gdyż skały i korzenie tworzą coś w rodzaju stopni. Drzewa są niskie, rosną rzadko, odsłaniają malownicze widoki na lewo i prawo. Dobrze, że nie muszę bardzo uważać, gdzie stawiam stopy, gdyż parę razy zaskoczyli mnie rowerzyści. Zjeżdżają z góry szybko, bezszelestnie, po tej samej trasie, którą idą piesi. Najłatwiej zauważa się nastolatki, ci pędzą co prawda na złamanie karku, lecz przy tym krzyczą, a nawet wyją. Słychać ich z daleka.
Idę sobie, rozglądam się, przystaję, znowu idę, nagle słyszę jak ktoś mówi: Popatrzcie do góry, widać już blender. Więc podnoszę głowę i patrzę. Jestem na skraju lasu, ponad nim widzę jasną szeroką drogę biegnąca przez polanę, a na horyzoncie stoi... blender! Zrobiłam mu zdjęcie, uważam, że całkiem dobrze wyszedł. Blender to wieża widokowa na Śnieżniku. Od turystów otrzymał takie przezwisko.
Na razie nie wchodzę na wieżę, zastanawiam się, czy w ogóle to zrobię, gdyż z dołu roztaczają się naprawdę dalekie widoki. Wystarczy przejść się po krawędzi rozległej kopuły szczytu. Z drugiej jednak strony, straszliwie wieje, a wieża jest cała obudowana przezroczystymi osłonami; zatem może wejdę, gdy wrócę z zagranicy. Chcę bowiem przejść przez szczyt na czeską stronę, by zobaczyć źródła Morawy, największej rzeki w Czechach. Zaciekawiła mnie ta rzeka, druga która wywarła wpływ na ukształtowanie Masywu Śnieżnika. Maleńka Kleśnica płynąca u jego podnóża przyczyniła się do powstania niezwykłej jaskini. Morawa zaś, którą mam nadzieję zobaczyć w postaci ledwo ciurkającej strugi, rzeźbi czeskie stoki Śnieżnika; im dłużej płynie, tym jest większa, aż zamienia się w potężną rzekę. Za źródłem Morawy mam się spotkać ze słonikiem, jak przeczytałam w moim przewodniku. Myślę o tym słoniku niczym o „czeskim żarcie”, czyli ledwo zrozumiałym zjawisku, dlatego muszę go zobaczyć. Na razie szukam domeczku z pieczątką. Kręcę się przy ogrodzeniu, przy wejściu na wieżę, oglądam wszystkie słupki wbite w ziemię i wreszcie odnajduję – domek w kompletnej ruinie. Zostały strzępy ścian, kawałek podłogi i resztki daszku. Po pieczątce ani śladu. Z pudełka chroniącego poduszeczkę została tylko pokrywka. Strasznie mi smutno. Czuję się jakby mnie ktoś obrabował. Sama nie wiem co teraz zrobię... dokąd pójdę? Z odrętwienia wyrywa mnie sygnał telefonu. Dzwoni Marynka. - Gdzie jesteś? – pyta. – Jeśli na szczycie, to nie schodź jeszcze. Idę do ciebie, widzę już wieżę widokową.
Nie wytrzymała jednak w schronisku, skusił ją szczyt Śnieżnika, choć już na nim była jakieś 30 lat temu. Widzę jak nadchodzi miarowym krokiem wytrawnego wędrowca. W mig pojmuje moją rozpacz z powodu zniszczenia domeczku z pieczątką. – Co zrobimy w tej sytuacji? – pyta. – Pieczątkę można przybić w schronisku. A reszta trasy? Co z nią? Wieża, słonik ... chyba nie damy rady razem, we dwie wszystkiego oblecieć.
Dzielimy się więc zadaniami. Marynka idzie na wieżę, a ja na czeską stronę. Muszę zejść ponad 70 metrów w dół i 200 metrów kamienistą, dobrze wydeptaną ścieżką. Mijają mnie wędrowcy wracający do Polski, mocno zasapani, a trzy razy ode mnie młodsi. Powrót musi więc być trudny. Nie zrażam się jednak. Trasa skręca w lewo, biegnie skrajem uskoku, za którym jest prawie pionowa skarpa, niknąca nisko w dole, w ciemnych zaroślach. Dochodzę do kranu wbitego pionowo w ziemię, z którego ciurka woda. Za nim dostrzegam kamienny łuk i napis MORAWA. Doszłam do źródła największej czeskiej rzeki. Tutaj, przy tym kranie, zwyczajnym aż do bólu, zaczyna swój bieg, a dalej rozwinie 352 km długości (na przestrzeni 242 km płynie przez Czechy) i wpadnie do Dunaju. Kran mi się nie spodobał.
Idę dalej skrajem uskoku, mijam ruiny starego schroniska. Za nimi dostrzegam zgrabną kolumnę, a na kolumnie słonika wyrzeźbionego w kamieniu. Słonik wygląda pogodnie, ma zadowoloną minkę, najwyraźniej dobrze mu w górach, w których nigdy żadnego słonia nie było. On jest pierwszy i jedyny. Patrzy na południe oraz na turystów, którzy oglądają go z uśmiechem, robiąc sobie zdjęcia. Na stronach internetowych przeczytałam, że słoń, choć wygląda na dziecko słonia, ma już swoje lata, gdyż „urodził się” w 1932 roku. W schronisku, po którym zostały ruiny, spotykała się wtedy grupa niemieckich i czeskich artystów o nazwie Jescher. Podczas spotkania w 1932 roku zapragnęli uczcić to wydarzenie. Wyrzeźbili więc w granicie słonia, gdyż uznali, że nazwa ich grupy, wymawiana po niemiecku, przypomina kichanie tego zwierzęcia. To był jeden powód wyboru sylwetki słonia, drugi był bardziej ambitny: figura ta miała zniwelować dystans między artyzmem niemieckim a czeskim. Obarczono zatem małego słonika naprawdę wielką robotą.
Wracam. Za źródłem Morawy zaczynam wspinać się na szczyt Śnieżnika. Wejście wydaje mi się dużo bardziej strome niż zejście, ledwo daję radę. Marynka czeka pod wieżą, mówi że z góry zobaczyła „cały świat” możemy więc wracać do schroniska na czekoladę z bitą śmietaną oraz po pieczątkę. Przy tej czekoladzie postanowiłyśmy, że nie wrócimy żółtym szlakiem. Idąc pod górę widziałyśmy jak ludzie kluczą, szukając kamieni wygodnych do schodzenia. My wrócimy drogą dojazdową do schroniska, która biegnie serpentyną po zboczu, prowadząc do Jaskini Niedźwiedziej. Idziemy więc dużo dłuższą trasą lecz możemy z niej oglądać sudeckie lasy w coraz to innej kompozycji. W sumie zrobiłyśmy na Śnieżniku 20 km.

Geologia trochę długa

Masyw Śnieżnika powstał z najstarszych skał budujących kontynenty. Skały te tworzyły się pod wodą, na dnie głębokiego oceanu, który istniał tu, gdzie obecnie są Sudety. Powstawały one albo z magmy wulkanicznej wylewającej się z pęknięć w skorupie ziemskiej albo z osadów szczątków mineralnych oraz organicznych gromadzących się na dnie. Proces ten trwał miliony lat. Podczas ruchów górotwórczych nazywanych kaledońskimi (miały miejsce ok. 500 mil. lat temu) skały te poddane zostały działaniu bardzo wysokiego ciśnienia i temperatury, przeobrażając się w gnejsy. (Gnejs w języku starosłowiańskim znaczy zgnieciony kamień). Oprócz gnejsów na terenie obecnych Sudetów zgromadziły się wtedy również grube pokłady wapieni, które przeobraziły się w marmur (marmur to wykrystalizowany kalcyt, czyli węglan wapnia). Około 200 milionów lat później, w orogenezie hercyńskiej, dno oceanu podniosło się, Sudety wypiętrzyły się i od tego czasu są lądem. Skały ciągle się jednak zmieniały, kruszyły, a nawet topiły, gdy przenikała je lawa wulkaniczna. Powstała szczególna struktura, którą geolodzy nazywają metamorfikiem lądecko-śnieżnickim.
Podczas ostatnich ruchów górotwórczych – alpejskich – Sudety nie sfałdowały się, lecz podniosły na kilkaset metrów. Gruba, mocna „kra” gnejsowa na której się opierają, potrzaskała tworząc bloki o różnej wysokości. Wtedy też ukształtował się Masyw Śnieżnika. Śnieżnik jest najwyższym wzniesieniem tego masywu, rozchodzi się od niego promieniście sześć grzbietów górskich, przedzielonych głębokimi dolinami. Taką strukturę geolodzy nazywają rozrogiem. Najniższe partie Masywu (zwłaszcza pasmo Krowiarki) wypełniają pokłady marmuru. To w marmurze powstają jaskinie krasowe. Stoki Śnieżnika i jego szczyt zbudowane są z gnejsów i łupków łyszczykowych. (Te łupki są równie stare jak gnejsy. Powstały z przeobrażenia skał osadowych, w temperaturze 500-700 stopni. Są charakterystyczne dla starych masywów, toteż spotkamy je również np. Górach Sowich). Na Masywie zobaczymy też skały najmłodsze tzw. wulkanidy czyli utworzone z lawy. Powstały w trzeciorzędzie, 65 do 2 mln lat temu.
W Sudetach można natrafić na niezwykłe rodzaje skał. Nawet bardzo rozpowszechnione na Ziemi, takie jak gnejsy, tutaj występują w szczególnej postaci – gnejsów migmatycznych. Migmatyzm to zjawisko polegające na przenikaniu ruchliwej, gorącej magmy, świeżo wydobywającej się ze szczelin w skorupie ziemskiej, przez starsze, uformowane już skały. Magma jest rozgrzana do 750 stopni C. Rozpuszcza łatwiej topliwe skały na które się wylała i miesza z nimi, tworząc nowe struktury, czyli gnejsy migmatyczne. Gnejsy te można zobaczyć na zboczach wodospadu Wilczki (drugiego co do wysokości w Polsce). Są drobnoziarniste, szare lub żółto-szare, mają warstwową strukturę (widoczne paski). Ich skład odpowiada ściśle składowi granitów, lecz są przecież zupełnie inną skałą. Granit to szara skała upstrzona bezładnie rozmieszczonymi ciemniejszymi plamkami, czyli kryształami minerałów. Taka właśnie skała została stopiona przez magmę, która w nią wniknęła, zmieszała się z nią i zaburzyła starą strukturę. (Gnejsy nazywane są niekiedy, zdeformowanym granitem). Proces ten odbył się w głębi ziemi, ponieważ jednak masy migmatytów są lżejsze od otoczenia migrują ku powierzchni z głębokości 15-20 km. W Internecie znalazłam niezmiernie praktyczną (jak sądzę) wskazówkę, jak można łatwo zaznajomić się z wyglądem gnejsów z Masywu Śnieżnika. Trzeba pojechać do Międzygórza (tam właśnie jest wodospad Wilczki) pod kościół Św. Krzyża z 1911 roku. Kamienne ściany kościoła wzniesione zostały z rozmaitych gnejsów, głównie śnieżnickich (pomiędzy równolegle biegnącymi warstwami skały te mają „oczka”, w których krystalizują różne minerały) i gierałtowskich (równoległe warstwy bez oczek). Można się im przypatrzeć i nauczyć dostrzegać różnice.

Rudawiec (1106 m n.p.m.) – raj królewny Marianny
Góry Bialskie

Niektórzy specjaliści twierdzą, że Gór Bialskich nie ma jako samodzielnej jednostki, ponieważ są one częścią Gór Złotych. Inni – w tym zdobywcy Korony Gór Polskich – bronią istnienia Bialskich, sprzeczają się natomiast na temat, który szczyt powinien nosić tytuł koronnego w tych górach, bo nie Rudawiec, gdyż on nie jest najwyższy. Przerasta go Postawna -1117 m n.p.m. oraz Brusek -1115 m n.p.m. Na te dwa wyższe szczyty nie wytyczono jednak szlaku turystycznego, nie mogły więc ubiegać się o koronę. Szlak taki jest tylko na Rudawiec i bardzo dobrze, gdyż trasa ta spodobała mi się najbardziej z tych, które poznałam w Sudetach Wschodnich.
W czwartek jedziemy zatem do Bielic, na znany już parking za znakiem zakazu wjazdu. Zawierzyłam informacjom umieszczonym na portalu „Hasające zające”, że mimo braku kierunkowskazu, trzeba iść doliną wzdłuż potoku przez pół godziny aż dojdzie się do znaków zielonych, skręcających w prawo, na strome zbocze – to będzie droga na Rudawiec i tam już będą znaki.
Idziemy więc. Faktycznie po dwóch kwadransach marszu i minięciu uroczego wodospadu dochodzimy do szlaku. Stoimy znów przed drogą wspinającą się ostro do góry. Takim odcinkiem trasy zaczynała się w Sudetach każda nasza wędrówka. Działo się tak dlatego, że Sudety są górami zrębowymi, czyli takimi które w procesie górotwórczym alpejskim nie sfałdowały się, lecz wyniosły pionowo w górę wzdłuż uskoków. Uskoki odcięły od siebie poszczególne zręby. Skutek jest taki, że biedny turysta nim dojdzie do łagodniejszych okolic, musi pokonać stromiznę owych zrębów. Ruszamy. Idziemy miarowym krokiem, każda z nas w swoim tempie. Z lewej strony las otwiera się na malowniczą dolinkę. Po prawej mijamy polanki, z których słynie Rudawiec. Są to otwarte, trawiaste przestrzenie wśród gęstego lasu, skąpane w promieniach słońca. Brakuje tylko krasnoludków lub może elfów, pozdrawiających turystów z tych polanek. Dochodzimy do Duktu nad Spławami, przecinamy go i wkraczamy do resztek dawnej Puszczy Sudeckiej, którą niderlandzka królewna Marianna, niegdysiejsza właścicielka Masywu Śnieżnika, nazwała Rajem. Marianna ochroniła najdziksze obszary lasów sudeckich przed wycinką. Dzisiaj na resztkach jej Raju istnieje rezerwat „Puszcza Śnieżnej Białki”. Wędrujemy wśród 150 – letnich buków i jaworów. To ogromne, potężne drzewa, ich korony zasłaniają całe niebo. Robi się tajemniczo. – Słyszysz jak wiatr gra na liściach? - pyta mnie Marynka. Nadsłuchuję. Nie czuję powiewów, słyszę jednak szum w gałęziach drzew. Po chwili odzywa się gdzieś od przodu, wzmagając się stopniowo, przechodzi w klekotanie, co raz szybsze, zakończone subtelnymi uderzeniami, jakby perkusista grał „szczotkami”. Sekundy ciszy... a po nich wiatr z klekotem listków nadlatuje z innej strony. I znowu uspokojenie, wzmagający się szum... i tak przez całą drogę pod szczyt. Wracałyśmy tą samą trasą. Wiatr grał nad naszymi głowami. Przed Duktem nad Spławami dudnił najniższymi tonami, a gdy weszłyśmy na stromiznę prowadzącą w dół, zamilkł. Zatrzymałyśmy się nadsłuchując, czekając na niego, lecz nie naleciał, nie było go. – Chodźmy dalej – powiedziała Marynka. - Ten wiatr został w buczynie, tam mieszka.
Idąc na szczyt minęłyśmy Iwinkę o wysokości 1077 m, nie czując właściwie, że idziemy pod górę, doszłyśmy do słupków granicznych i jagodzisk ciągnących się wszędzie na około. Wśród nich rosły pojedyncze choinki lub małe kępy iglaków. Sterczały także uschnięte drzewa, ofiary niedawnej ekologicznej katastrofy (zatrucie powietrza przez wyziewy przemysłowe), z której lasy sudeckie odradzają się. Było przepięknie wśród tych całych jagodzisk.
Domeczek z pieczątką stał na małym placyku. Wszystko z nim było w porządku. Przybiłam sobie pieczątkę, a potem usiadłam na kłodzie drewna przed domeczkiem, patrząc na niego z czułością i myśląc: jaki to świetny pomysł z tym pieczątkowaniem. Może zdążę skompletować wszystkie pieczątki Korony Gór Polskich zanim pochłonie mnie starość?

O królewnie Mariannie Orańskiej

Wspominałam to imię tak często, że wypada napisać kilka zdań o kobiecie, która je nosiła. Marianna urodziła się w 1810 roku w Berlinie w pałacu należącym do Hohenzollernów, królów Prus. Jej ojciec był królem Niderlandów z dynastii Oranje-Nassau (ta dynastia do dzisiejszych czasów panuje w Holandii), a matką córka Fryderyka Wilhelma II, pruskiego. Rodzice Marianny stracili koronę i swoje rodowe włości Nassau, zagarnięte przez Napoleona. Schronili się w Prusach, próbując jakoś się tam urządzić. Królowie Prus nosili jednocześnie wiele tytułów (jak to królowie), a wśród nich tytuł wielkich książąt Śląska oraz hrabstwa kłodzkiego. Przejęli dobra poklasztorne, zabrane kościołowi katolickiemu po sekularyzacji ziem zajętych przez protestanckie Prusy. Rodzice Marianny zakupili dobra pocysterskie w Lubiążu, Henrykowie i Kamieńcu Ząbkowickim. Marianna po śmierci swej matki odziedziczyła Kamieniec i powiększyła tę posiadłość, dokupując setki hektarów w Górach Bialskich i w Masywie Śnieżnika. W sumie jej majątek liczył dwa miasta, 35 wsi i 16 tys. hektarów gruntów. Gospodarzyła na ogromnym obszarze ziemi niczym idealny król, jednocześnie opiekując się jej mieszkańcami i przyrodą. Otwierała huty, kamieniołomy, budowała drogi, zakładała szkoły i szpitale. Nowością świadczącą o nowatorskim sposobie myślenia tej mądrej damy było inwestowanie w rozwój turystyki. Księżna Orańska przemierzała sudeckie lasy, wytyczając w nich trasy spacerowe. Tak właśnie odkryła Raj na Rudawcu. Kazała zbudować pierwszy mostek nad wodospadem Wilczki. Z jej inspiracji Śnieżnik stał się celem modnych wędrówek. W lipcu 1840 roku weszła na ten szczyt wraz ze swym ojcem Wilhelmem I, który po upadku Napoleona odzyskał koronę. Ogromny majątek Marianny (marła w 1883 roku) odziedziczył jej syn, a po nim wnukowie. Aż do roku 1945 pozostawał w rękach rodziny. W PRL przejęło go państwo.


Tekst i zdjęcia: Zofia Zubczewska.

Poprawiony: czwartek, 19 października 2023 16:53