Jak Starsza Pani zaczęła zdobywać góry
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
wtorek, 29 sierpnia 2023 10:42

Jak Starsza Pani zaczęła zdobywać góry

Zdobywam Koronę Gór Polskich – takie podjęłam postanowienie w dniu 76. swoich urodzin. Oznacza to, że jak najszybciej (bo czas mnie goni) chcę wejść na 28 szczytów. W czerwcu, 2023, zaliczyłam sześć pierwszych.


Co to jest Korona Gór Polskich?

To lista najwyższych szczytów każdego z pasm górskich leżących w obrębie granic naszego państwa. Jest ich 28. Najwyższa góra znajduje się w Tatrach, to Rysy – 2499 m n.p.m., najniższa, w Górach Świętokrzyskich, Łysica – 613m.
Na pierwszą wyprawę wybrałam góry średniej wysokości, Sudety Środkowe, pasma o łagodnych (na ogół) stokach, otaczające Wałbrzych. W Wałbrzychu wynajęłam mieszkanie (przez booking.com) i założyłam w nim swoją bazę wypadową.

Dlaczego Wałbrzych?

Wszyscy mnie pytali, kto jeździ do Wałbrzycha na urlop? To miasto przemysłowe. Co będziesz tam robiła? Będę spała – odpowiadałam, lecz okazało się, że nie tylko, gdyż w Wałbrzychu jest co robić, a przemysłu praktycznie tam już nie ma. Ostatnią kopalnię węgla zamknięto w 1998 roku. Więc dlaczego Wałbrzych? Dlatego, że można tam dojechać z Warszawy bezpośrednim pociągiem. Bilet kosztuje niecałe 60 zł. A plan pierwotny zakładał, że pojadę sama. Wszyscy bowiem (czyli rodzina oraz rówieśnicy) pukali się w czoło na wieść o moich zamiarach. Uświadamiali mi jako osobie, której odbiło na starość, że będę wchodzić pod górę (pomyśl o kolanach), a potem schodzić na dół (jak to zniosą twoje stopy), że przecież stanę na szczycie wyniosłym (a tam dostanę niebezpiecznych w moim wieku zawrotów głowy), a w ogóle to po co idziesz w góry, przecież nigdy nie chodziłaś (to „piosenka” mojego męża, Funia). Funio najbardziej był przeciwny, wynajdywał różne przeszkody i nie zgodził się abym pojechała sama samochodem. Nie walczyłam z tym specjalnie. Wałbrzych w charakterze bazy operacyjnej wydał mi się idealny i takim się okazał. Z miasta tego aż do sześciu pasm górskich można dojechać komunikacją publiczną (miejską lub prywatną). Z dworca kolejowego Wałbrzycha prowadzą cztery, oznakowane trasy turystyczne (piesze i rowerowe) na szczyty górskie. Samochód więc nie jest konieczny. Na koniec jednak po licznych, a nawet burzliwych dyskusjach Funio postanowił, że... zawiezie mnie samochodem i będzie czekał po schroniskach (na jeden szczyt, Borową, wszakże wszedł) aż wrócę. Było mi oczywiście przyjemnie i wygodnie, a on miał pewność, że nic mi się złego nie dzieje, kolana i stopy mi nie odpadają, głowę trzymam na miejscu, wracam zadowolona. A za sześć dni pojedziemy do domu i znowu będę gotowała obiadki, które tak lubi. Dodam, że na trzy dni dołączyła do nas koleżanka Irena, która po próbie swojej sprawności polegającej na zdobyciu Łysicy (najwyższy szczyt G. Świętokrzyskich) zdecydowała się na wyprawę w Sudety; zatem dwa szczyty (Ślężę i Chełmiec) zdobywałam w miłym towarzystwie.

Ślęża (718 m n.p.m.) jest dnem oceanu
Masyw Ślęży

Pierwsze co przeczytałam o Ślęży to, to że jej szczyt zbudowany jest ze skały powstałej 400 milionów lat temu na dnie pradawnego oceanu, który rozlewał się tu gdzie teraz jest Polska i w całej okolicy. Skała ta nazywa się gabro. Powstała z płynnej magmy, która wylała się z piekielnie gorącego wnętrza naszego globu i stygła wolniutko, budując dno oceaniczne. Jednak w procesie górotwórczych ruchów Matki Ziemi, dno oceanu podniosło się, wybrzuszyło i tak światło Słońca ujrzało gabro, które obecnie tworzy szczyt Ślęży. Proces ten był niewyobrażalnie mozolny. Trwał setki milionów lat lecz, jak może każdy zobaczyć, zakończył się sukcesem. Powstała góra, która nie jest wulkanem lecz wyniesionym dnem oceanicznym. I jak tu nie wejść na taką górę? Jak tu nie czytać o niej?
Przeszłość geologiczna Sudetów zaskoczyła mnie swoją barwnością i różnorodnością. Właściwie każdy szczyt, na który weszłam powstał w szczególnym czasie oraz okolicznościach. Każdy zbudowany jest ze swoistych skał. Nie potrafię pisać o nich bez dodawania tych okruchów wiedzy, jakie zdołałam przyswoić ze zrozumieniem z licznych stron internetowych poświęconych geologii.
Zatem, co z tym gabrem? Skała ta powstawała z magmy, która wylała się z pęknięć skorupy oceanicznej i zastygła pod wodą. Stygła wolno dzięki czemu w skale tworzyły się duże, dobrze wykształcone i widoczne dla naszych oczu kryształy minerałów. Gabro ma taki sam skład chemiczny jak bazalt. Bazalt jest jednak prawie jednolicie czarny. Skała ta (również pochodząca z magmy) krzepnie na powietrzu, dzieje się to na tyle szybko, że ziarna minerałów nie mają czasu na wzrost, to też bazalt bywa co najwyżej lekko nakrapiany, gabro zaś, które też jest ciemną skałą, ma wyraźne, obłe plamki. Szłam na Ślężę po jej kamieniach straszliwie twardych, o ostrych krawędziach, patrzyłam więc ciągle pod nogi, żeby się nie potknąć, ale też szukałam gabra ciemnozielonego, charakterystycznego dla Ślęży. Musiało tam być, lecz nie potrafiłam go rozpoznać. Do dziś tego żałuję.
Potrafiłam jednak rozpoznać granit, co zresztą nie jest wielką sztuką. Wystarczy pójść na cmentarz i przypatrzeć się płytom nagrobnym. Większość z nich wykonana jest z lastriko, betonowej masy wymieszanej z kamiennym kruszywem, imitującej granit, czyli jest szara w czarne kropki. Granit wyłonił się z głębi naszego globu jakieś 300 milionów lat temu w trakcie procesu górotwórczego nazwanego hercyńskim (bo wypiętrzyły się wtedy Góry Hercu, gabro powstało wcześniej). Granit również (jak gabro) tworzy się pod wodą i pochodzi z magmy lecz wydobywającej się ze skorupy ziemskiej kontynentalnej (gabro z oceanicznej). Zawiera kwarc, jest podatny na erozje, czyli wietrzenie. Stare skały granitowe tworzą charakterystyczne formy przypominające głowy cukru (nigdy nie widziałam głowy cukru, lecz określenie to często powtarza się w opisach wyglądu skał, co dzisiaj jest raczej niejasnym porównaniem). Wyobrażam więc sobie, że z płyty kontynentalnej, z której wyrosła Ślęża zaczął wypływać granit zmieniając kształt jej samej oraz całego otoczenia, które obecnie nazywamy Masywem Ślęży. Lecz to nie koniec formowania się Masywu. W okresie ruchów alpejskich (kilkadziesiąt milionów lat temu) miały miejsce takie przesunięcia skał, że Ślęża wraz ze swoim otoczeniem przemieściła się na północ. Masyw Ślęży uplasował się w obecnym miejscu, czyli na Przedgórzu Sudeckim. Na tym Przedgórzu Ślęża jest najwyższym szczytem.
Jednak Ślęża swój obecny kształt zawdzięcza lodowcowi, który ją wyrzeźbił stosunkowo niedawno – bo tylko 2,6 miliona do 11,7 tys. lat temu w okresie ostatnich w Europie, plejstoceńskich zlodowaceń. Południe obecnej Polski ogarnął wtedy lądolód gruby na kilkaset metrów. Przykrył cały Masyw. Ponad jego śnieżnobiałą powierzchnię wystawał jedynie szczyt Ślęży, przypuszczalnie miał najwyżej 100 metrów wysokości. Ciemnozielone gabro, stanowiące trzon Ślęży nie poddawało się erozji, lecz mniej trwałe skały kruszyły się w gruz i proch na trzaskającym mrozie. Utworzyły się z nich gołoborza, które dzisiaj porasta las zawalony wprost głazami. Mija się go w trakcie wędrówki. Ogląda kawały skał wyrzeźbione przez naturę w fantastyczne formy. Idzie się jakby dnem wyschniętego potoku, zasypanego ostrymi kamieniami. Lodowiec bowiem, cofając się kruszył kamienie, zabierał je ze sobą oraz różne inne organiczne szczątki i sprowadzał na dół. U podnóża Masywu Ślęży zgromadziły się gliniaste osady, wypełniły wszystkie nierówności, tworząc żyzne gleby lessowe oraz równinę, z której nieoczekiwanie wyłania się wysoka góra, widoczna z Wrocławia już z odległości 30 km. Nic zatem dziwnego, że od zarania dziejów ludzkich Ślęża uchodzi za górę cudowną, świętą, szczególną. Podobno jest w niej czakram taki jak na Wawelu, czyli jedno ze źródeł mocy Ziemi.

Trochę konkretów o trasie

Nasza wędrówka przez Ślężę trwała trzy i pół godziny. Weszłyśmy z Ireną od strony przełęczy Tąpadła, gdzie Funio dowiózł nas samochodem. Jest tam obszerny parking. Przełęcz leży po przeciwnej stronie szczytu, na południowym stoku góry. Żółtym szlakiem weszłyśmy na szczyt, który jest rozległą polaną osłoniętą drzewami. W schronisku wypiłyśmy kawę i przybiłyśmy pieczątki, po czym ruszyłyśmy w dół, czerwonym. Ten szlak jest przedłużeniem żółtego. Przechodzi przez szczyt i wiedzie na północ, obok zagadkowej, bardzo starej rzeźby (panny z niedźwiedziem i rybą) wprost na parking w Sobótce gdzie znajduje się Aleja Polskich Kolarzy. Tam czekał na nas mój cierpliwy mąż i opowiedział, że mnóstwo ciekawych obiektów znalazł w Sobótce, a najważniejsze, że w rynku, jest jadłodajnia „U Łucji”. Polecam smaczną „Łucję” w przystępnych cenach i toaletę w Urzędzie Gminy, publiczną, bezpłatną lecz czynną tylko w godzinach urzędowania Urzędu.
Trasa żółta z parkingu na Przełęczy Tąpadła nie jest trudna ani stroma. Jeżdżą nią samochody terenowe, dostawcze, wycieczkowe wiozące np. emerytów oraz idą procesje Drogi Krzyżowej. Jedyną niedogodnością są kamienie, jak już pisałam, wiekowe, o bardzo ostrych krawędziach. Na Ślężę trzeba iść w butach z grubą podeszwą, dobrze jest podpierać się kijkami.
Trasa czerwona prowadząca w dół ze szczytu do Sobótki jest trudniejsza niż żółta. Jest bardziej stroma. Wiedzie jakby korytem rwącego lecz wyschniętego potoku, pełnego dużych, ciemnych głazów i kamieni wśród których, wierzę w to, leży ciemnozielone gabro. Bez przerwy trzeba patrzeć pod nogi, toteż łatwo przegapić średniowieczną rzeźbę „Panna z rybą” czy fantazyjne formy skał.
Pieczątka dla Zdobywców Korony Gór Polskich jest sprawą zasadniczą. Potwierdza ona fakt wejścia na konkretny szczyt. Pieczątki znajdują się w specjalnych skrzyneczkach zainstalowanych na szczytach, ale czasem (co jest zdecydowanie mniej romantyczne) spoczywają na blacie bufetu w schronisku. Ta na Ślęży jest w schronisku. Przedstawia niedźwiedzia – symbol Masywu Ślęży. Ów niedźwiedź zaatakował Pannę z rybą, ona broniła się szpilką do włosów (jak głosi legenda). Finał tej historii jest zdecydowanie nieszczęśliwy, gdyż wszyscy troje zginęli (czyli ryba, która zdechła śmiercią naturalną, niedźwiedź bo panna wbiła mu szpilkę w oko i panna, od ran zadanych jej przez niedźwiedzia), morał niejasny.
Swoją pierwszą pieczątkę Zdobywcy przybiłam z niekłamanym wzruszeniem, mimo, że odbyło się to w bufecie, obok plastikowych miseczek z zupą. Pieczątki gromadzę w przewodniku „Korona Polskich Gór” sygnowanym przez księgarnię internetową bezdroza.pl. Można się też zapisać do klubu Zdobywców Korony Gór Polskich. Działa on poza PTTK. Ma stronę w Internecie.

Chełmiec ( 851 m n.p.m.) jest z lawy lecz to nie wulkan.
Góry Wałbrzyskie

Chełmiec nie jest najwyższym szczytem Gór Wałbrzyskich, mimo to należy do Korony. Dochrapał się tego zaszczytu psim swędem, na skutek błędu w pomiarach wysokości. Wyższa od niego jest Borowa, tylko, co prawda o dwa metry, ale prócz tych metrów ma piękną wieżę widokową otwartą całą dobę. Chełmiec też ma wieżę z 1888 roku, częściowo odbudowaną. Można na nią wejść tylko w soboty i niedziele. Szłyśmy z Ireną we czwartek, zatem ominęły nas widoki z wieży, o których przeczytałam w przewodniku, że obejmują większość masywów górskich w całych Sudetach. Zobaczyłam je z Borowej.
Do podnóża Chełmca kursuje w Wałbrzychu autobus miejski nr2. Wysiada się w Boguszowie-Gorce w pobliżu ratusza. Nas dużo dalej, ponad miasto zawiózł Funio i zaparkował na oznakowanym parkingu, mówiąc „będę czekał, nie śpieszcie się”. Poszłyśmy więc nieśpiesznie zielonym szlakiem, drogą otoczoną gęstymi drzewami. Z opisów w przewodniku wiedziałam, że szlak prowadzi przez las, że nie ma co liczyć na widoki nawet ze szczytu, ponieważ wieża widokowa w dni powszednie jest zamknięta. A tu niespodzianka: wyszłyśmy na rozległą dolinę. Jej stoki wznosiły się łagodnie na prawo i na lewo, pokryte aż po horyzont, niczym chmurami, łanami kwitnących na fioletowo łubinów. Zaniemówiłyśmy z wrażenia. Chwyciłyśmy za telefony, żeby zrobić zdjęcia, lecz na żadnym z nich nie udało nam się uchwycić urody tego miejsca, nawet w połowie.

- Szkoda, że nie ma z nami Mickiewicza – westchnęła Irena. – Nie potrzebny byłby mu telefon. Wiedziałby jak ten widok uwiecznić wierszem.
Na szczyt Chełmca idzie się równomiernie wznoszącą się aleją, w otoczeniu nadzwyczaj zdrowej, bujnej roślinności. Otaczał nas bukowy las, który sam się rozsiewa, a króluje w nim gołąb siniak – jak głosiła tablica informacyjna. Trudno go zobaczyć, bo jest to „gatunek skryty” ale łatwo usłyszeć. Siniak jest ptakiem przelotnym, gustuje w starych, zdrowych lasach zatem jego obecność dobrze świadczy o kondycji miejsca w których mieszka. Siniaki są też na Ślęży. Szlak zielony jest również szlakiem Drogi Krzyżowej Trudu Górniczego. Przy poszczególnych stacjach wypisane są intencje modlitw, niektóre bardzo wzruszające np. za matki i żony czekające na powrót górników.
Szczyt Chełmca to spora, płaska polana oszpecona budynkiem gospodarczym, dwiema wieżami komunikacyjnymi i trzecią, o której przeczytałam, że jest wystylizowana na ruinę. Och doprawdy, wyglądała wręcz za bardzo autentycznie. Pod wieżą w ruinie, która udaje ruinę znajduje się schronisko, a przed wejściem do schroniska - cel naszej wędrówki – pieczątka i poduszeczka schowane w schludnym domeczku. Pieczątka na lince, poduszeczka przybita gwoździami. Tuszu mało. Trzeba długo chuchać na pieczątkę, a potem mocno przygniatać ją do poduszeczki, żeby pieczęć odbiła się wyraźnie. Gdy się więc tak mocuję z tą pieczątką i poduszeczką, to przychodzi mi na myśl, że na następną wyprawę zabiorę własną poduszeczkę.
Krzyż Milenijny (jeszcze jedna budowla) nie dodaje urody szczytowi Chełmca, ale też mało przeszkadza, dobrze wtapiając się w otoczenie, gdyż ma konstrukcję ażurową. Jest zbudowany ze stalowych szyn, nocą oświetlanych. Dobrą stroną tych wszystkich współczesnych budowli było dla mnie to, że rozpoznawałam szczyt Chełmca z okna mieszkania, które wynajęliśmy w Wałbrzychu; i w dzień i w nocy.
Wracałyśmy tą samą drogą. Spotykaliśmy nielicznych turystów, częściej biegaczy, truchtających w obie strony. Wyprawa na Chełmiec zajęła nam dwie i pół godziny. Była to miła wycieczka, przypominająca spacer po parku, aczkolwiek w jedną stronę cały czas pod górkę.

Wyróżniająca przeszłość geologiczna.

Kopulasty, przeciętnej urody Chełmiec powstał w wyjątkowy sposób. Jest wypiętrzonym fragmentem Masywu Czeskiego. Lawa wulkaniczna w miejscu gdzie obecnie jest ten szczyt nie wybuchła, nie wystrzeliła z krateru, jak to zwykle czyni, lecz wylała się pod wodą. Chociaż więc Chełmiec kształtem przypomina wygasły wulkan i zbudowany jest z przeobrażonych skał wulkanicznych, to wulkanem nigdy nie był. Matka Natura tworzyła go w karbonie czyli 359 mil. lat temu. Przez następne kilkadziesiąt milionów lat na lawie tej osadzały się grube warstwy różnych skał (zlepieńców, piaskowców i innych) które dzisiaj nazywane są jednym słowem – kulm. (Trafiłam na zwięzłą oraz wiele mówiącą definicję tego kulmu – zespół morskich skał okruchowych). Pod koniec karbonu z głębi ziemi podniosła się magma, która zaległa pod powierzchnią gruntu w kształcie bochenka chleba wciśniętego w stare utwory skalne. Obecnie tworzą one porfiry (czyli skały wulkaniczne) budujące Chełmiec. Masyw ten ma w sobie również pokłady węgla kamiennego, które w przeszłości był czynne. Zatem Chełmiec na oko poczciwina, kryje zaskakująco oryginalne wnętrze.

Wielka Sowa (1015 m n.p.m.) jest najstarsza w Sudetach
Góry Sowie

Jest to najwyższy szczyt Gór Sowich, pasma położonego na wschód od Wałbrzycha, bardzo blisko miasta. Początek trasy turystycznej biegnącej przez te góry (26 km długości, po drodze nie ma gdzie zanocować) znajduje się w podmiejskiej miejscowości, w Walimiu. Do Walimia można dojechać autobusem miejskim (kursuje rzadko lecz punktualnie). Mnie zawiózł tam ukochany mąż. Zaparkowaliśmy samochód na poboczu drogi, w miejscu do tego wyznaczonym, które trudno nazwać parkingiem ( w sezonie musi tam dochodzić do dantejskich scen) i ruszyli ostro pod górę po szerokiej drodze wyłożonej betonowymi płytami. Szliśmy spacerkiem 15 min. Dotarliśmy do schroniska „Orzeł”, w którym Funio został, a ja podążyłam ku Wielkiej Sowie. Po drodze zagadnęła mnie pani w moim wieku.

– Już pani idzie? - Spytała zdziwiona. – Niech pani posiedzi trochę w schronisku. Na Sowie najpiękniejsze są zachody słońca.
- Dziękuję za wiadomość, ale mąż na mnie czeka, muszę iść – odpowiedziałam.
- Ach, ci mężowie – odrzekła z westchnieniem – z nimi zawsze jest coś...
Pożegnałam się, może zbyt pośpiesznie, w obawie przed dłuższą rozmową na którą nie miałam czasu bo... czekał mąż.
Wchodziłam na górę, o której przeczytałam w Wikipedii, że jest zbudowana z prekambryjskich gnejsów, które przed milionami lat były dnem morskim usianym czynnymi wulkanami. Jak to dno zamieniło się w Góry Sowie? Muszę teraz o tym napisać, tak jak to zrozumiałam na podstawie artykułów wyszukanych w Internecie. Kto nie jest ciekaw moich geologicznych wypocin, niech opuści poniższy rozdział.

Jak powstały Góry Sowie

W pradawnych wiekach kontynenty były inaczej rozmieszczone na naszym globie niż obecnie, gdyż bezustannie „wędrują” one z szybkością około dwóch centymetrów rocznie. Na początku ery Paleozoicznej, czyli ponad 500 milionów lat temu, istniały dwa wielkie kontynenty: na północy Laurosja, w której skład wchodziła ( mniej więcej) dzisiejsza Ameryka Północna, Europa i Grenlandia; na południu Gondwana złożona z Ameryki Południowej, Afryki, Australii, półwyspów indyjskiego i arabskiego. Przedzielał je ocean. Pod koniec Paleozoiku Gondwana zderzyła się z Laurosją. Utworzył się jeden super kontynent w kształcie jajka, ułożony wzdłuż południków od bieguna do bieguna, czyli Pangea, która istniała od 300 do 180 mil. lat temu. Kolizja kontynentów spowodowała gwałtowne ruchy tektoniczne skorupy ziemskiej, nazywane ruchami górotwórczymi albo orogenezą hercyńską, bo wypiętrzyły się wówczas góry Herz, a także m.in. Ardeny, Masyw Czeski i Sudety, które wchodzą w skład Masywu Czeskiego. Orogeneza hercyńska poprzedziła powstanie Pangei. Zaczęła się w dewonie, 416 milionów lat temu i ciągnęła się przez 190 milionów lat. Z trudnością wyobrażam sobie ten proces, gdyż jest nieznośnie mozolny: trwa całe wieki, a jednocześnie gwałtowny: z dna oceanu wypiętrzały się góry. Wybuchały wulkany. Ogromne masy skał napierały na siebie, mieszały się, topiły... słowem przeobrażały się, jak piszą geolodzy. W trakcie tych przeobrażeń powstaje gnejs i inne skały nazywane metamorficznymi. Gnejs jest najstarszą paleozoiczną skałą budującą góry w Polsce. A Góry Sowie, zwłaszcza ich najwyższy szczyt Wielką Sowę, budują gnejsy jeszcze starsze, prekambryjskie, czyli powstałe dużo przed orogenezą hercyńską. W internecie znalazłam wiadomość, że góry te mogą mieć nawet 2,5 miliarda lat, licząc od prekambryjskich gnejsów powstałych na dnie prastarego oceanu. Najczęściej podaje się jednak, że ukształtowane pasmo Gór Sowich, liczy sobie „tylko” 480 miliona lat. A trzeba wiedzieć, że niewiele brakowało, by Sudety zniknęły z powierzchni Ziemi, no może z wyjątkiem wystającej trochę ponad równinami Wielkiej Sowy. Uratowały je ostatnie ruchy górotwórcze, czyli alpejskie. A było to tak.
Pod koniec Paleozoiku cały teren Sudetów zalewało morze. Przez 200 milionów lat góry te, dużo wyższe niż obecne Sudety, były niszczone przez naturę. Erozja niemal zrównała je z podłożem, zasypując doliny i uskoki kruszącymi się skałami, na których osadzały się różne piachy, iły i organiczne szczątki wodnych roślin oraz zwierząt. Dno morza w centrum Sudetów zapadło się tworząc rozległą nieckę śródsudecką. W niej gromadziły się najróżniejsze szczątki, polewane od czasu do czasu lawą wulkaniczną. Tak powstawały pokłady węgla kamiennego, rud minerałów, nagromadzenia skał osadowych i wulkanicznych, słowem całe bogactwo Dolnego Śląska. Pod koniec ery Mezozoicznej, gdy Sudety były już prawie wypłaszczone rozpoczęły się silne ruchy górotwórcze nazwane alpejskimi. Orogeneza ta nasiliła się w Trzeciorzędzie (60 mln. lat temu), który jest najstarszym okresem ery Kenozoicznej czyli tej, w której obecnie żyjemy. Przyczyną był rozpad Pangei. Najpierw Gondwana odłączyła się od północnego kontynentu (tego euroazjatyckiego), a następnie sama zaczęła się rozpadać na poszczególne południowe kontynenty, te które istnieją obecnie. Podczas tej orogenezy, ciągle trwającej także w tej chwili, gdy piszę ten artykuł, wypiętrzyły się z dna oceanu oblewającego starą Pangeę ogromne Alpy i Himalaje. Ruchy tektoniczne dotarły też do Sudetów ( ominęły jednak Masyw Ślęży), ale sztywne i grube warstwy skorupy ziemskiej w tej części Europy nie uległy sfałdowaniu. Obszar ten został potrzaskany na bloki i każdy z bloków wyniesiony na inną wysokość. Również część Gór Sowich została pocięta i podniesiona. W następnych latach, zwłaszcza podczas zlodowaceń w plejstocenie (plejstocen trwał od 2,6 milionów lat temu do 11.7 tysięcy lat temu) szczyty Gór Sowich skorodowały trochę, przez co spłaszczyły się.

Trochę konkretów o trasie

Wchodziłam na Wielką Sowę od schroniska „Orzeł”, szlakiem czerwonym. Dotarcie na szczyt zajęło mi półtorej godziny. Przy drodze stoją ławeczki, można przysiąść, chwile odsapnąć. Wejście jest średnio strome, idzie się wydeptaną drogą, ale kamienistą (trzeba mieć turystyczne buty), cały czas w otoczeniu drzew o wystających z ziemi korzeniach. Kamienie na Sowie są twarde, o ostrych krawędziach, przyciągające wzrok swą urodą, zwłaszcza te w wyraźnie białe i szare paski – mogły to być gnejsy albo migmaty, czyli stare skały przepojone (jak przeczytałam w Wikipedii) młodszą, ruchliwą magmą. Znalazłam też różowe kamienie (może to były riolity czyli skały wulkaniczne przesycone krzemionką, nazywane czasem wylewnym granitem ) i kamienie iskrzące się w słońcu drobinkami miki (chyba). Z tych ostatnich widziałam w Walimiu murek otaczający ogródek. Kamienie połyskiwały tysiącami iskierek. Tak naprawdę, żeby rozpoznać piękne kamienie, jakie na każdym kroku napotyka się w Sudetach trzeba zwiedzać te góry w towarzystwie geologa. Można też nie przejmować się nazwami (czasem bardzo wymyślnymi dla laika) lecz na pamiątkę zbierać ładne kamyki. Tak właśnie robiłam.
Szczyt Wielkiej Sowy to rozległa polana otoczona drzewami. Są tam ławki, kręgi ogniskowe, TOI TOI ... Trwała słoneczna niedziela, panowała piknikowa atmosfera. Pośrodku króluje murowana wieża widokowa oraz wielka, kolorowa rzeźba Sowy z malutką sówką i najważniejsze, domek z tym po co przyszłam, czyli z pieczątką. Poduszeczka obficie nasączona tuszem była przybita do obudowy domku, a pieczątka uwiązana mocną linką. Przystawiłam pieczątkę w moim przewodniku, zjadłam kanapkę i ruszyłam na dół. Do schroniska dotarłam w godzinę. Kupiliśmy sobie w barze czekoladę z bitą śmietaną: dla mnie, bo straciłam energię zdobywając najwyższy szczyt Gór Sowich; dla Funia, gdyż zmęczył się siedzeniem na ławeczce. Nie siedział jednak całkiem bezproduktywnie. Wypatrzył w telefonie, że po drodze z Walimia do Wałbrzycha jest skręt, który zawiedzie nas do podnóża Borowej, szczytu który niesłusznie został pozbawiony miejsca w Koronie Gór Polskich. Podobno mierniczy wyznaczając wysokość Chełmca za punkt orientacyjny wybrali szczyt jego wieży widokowej (tej co udaje ruinę, chociaż nie musi wcale udawać). Wieża dodała mu kilka metrów wysokości. Okazał się wyższy od Borowej, choć w rzeczywistości jest o dwa metry niższy. Borowa została więc pokrzywdzona, lecz że miała na szczycie pieczątkę, postanowiliśmy wejść po nią.

– Przybijesz sobie i będziesz miała jak znalazł, gdy Borowa wejdzie do Korony, a Chełmiec słusznie wyleci z tego towarzystwa – przekonywał mnie mój zapobiegliwy mąż.

– Ja zresztą też się przejdę, gdyż już się dość dzisiaj nasiedziałem w tych górach – dodał.

Borowa (853,3 m n.p.m) pominięta i ograbiona
Góry Czarne

Jest to góra najwyższa w Górach Czarnych, które stanowią wschodnią część Gór Wałbrzyskich. Jak już wspomniałam jest również najwyższa w całych Górach Wałbrzyskich, ale nie zaliczono jej do Korony Gór Polskich.

Będzie o geologii dla cierpliwych

Uderzyło mnie jak ładnie przedstawiają swoją przeszłość położone obok siebie, jakby trzymając się za ręce, Góry Wałbrzyskie, Czarne i Sowie. Otaczają one Wałbrzych od północy i wschodu. Najwyższe partie Gór Wałbrzyskich tworzyły się jako góry wulkaniczne, których stożki wypluwające lawę znajdowały się pod wodą. Powstawały skały wylewne nazywane porfirami. (piszę o nich więcej przy Waligórze). Mieszały się one ze starszymi od siebie gnejsami i młodszymi osadami pochodzącymi z wody morskiej. I takie właśnie, zmieszane wypiętrzyły się ponad ocean. Działo się to około 300 milionów lat temu. Przez następne 200 milionów lat „wypłaszczały się”, na skutek erozji (o czym pisałam również przy Górach Sowich). I takie, prawie całkiem płaskie, doczekały trzeciorzędu ( zaczął się 60 milionów lat temu) a z nim narastających alpejskich ruchów górotwórczych. Stare osady, które w „międzyczasie” trwającym setki milionów lat zamieniły się w skały osadowe, zalane tu i ówdzie wulkaniczną lawą, wypiętrzyły się po raz drugi, a liczne uskoki, unoszenia bloków i pęknięcia jakich doświadczyły wtedy Sudety, porozcinały góry, doprowadzając do powstania głębokich dolin rzecznych. Doliny te widać zwłaszcza w okolicy Książa. Książ ze swoim zamkiem leży obecnie w granicach Wałbrzycha. Można tam dojechać miejskim autobusem, można wybrać się szlakiem przełomu Pełcznicy, rzeki wypływającej ze stoku Borowej i płynącej u podnóża zamku, by zobaczyć jak głębokie doliny porozcinały Sudety podczas orogenezy alpejskiej.
Wschodnia część Gór Wałbrzyskich to Góry Czarne. Zbudowane są z druzgotu - taką nazwą określają geolodzy skały zbudowane ze zdruzgotanych, ostrokrawędziowych fragmentów różnych skał, zgniecionych następnie i scementowanych w nowy geologiczny twór, który można nazwać okruchowcem, a jak komuś ta nazwa wydaje się niepoważna to może użyć stosowniejszej: zlityfikowana skała okruchowa. Idąc dalej na wschód, czyli na wschodzie Gór Czarnych spotkać można ciąg wyizolowanych wzniesień z gnejsów sowio górskich, które prowadzą do najstarszego pasma Sudetów - Gór Sowich. Granica między Górami Czarnymi i Sowimi jest umowna, stanowi ją przełom rzeki Bystrzycy.
Ja myślę, że było tak: Góry Czarne znajdują się między Górami Wałbrzyskimi a Sowimi. Zachodnia część Gór Czarnych powstała głównie z tego, co się pokruszyło w Górach Wałbrzyskich, a do wschodnich ich zboczy dołączyły się te skały, które nie weszły w skład Gór Sowich

Wędrówka na Borową.

Borowa czasem nazywana jest Czarną Górą, co jest dosłownym tłumaczeniem niemieckiej nazwy. Na jej szczyt wystartowaliśmy w Jedlinie Zdroju, z parkingu przy ulicy Pokrzywianka. Szlak zaczyna się dość stromym, ale krótkim podejściem po drodze wyłożonej płytami, a dalej jest już szeroki trakt, oznaczony czerwonym kolorem, prowadzący lekko pod górkę, bokiem stoku, czyli trawersem. Szliśmy spacerowym krokiem, mijając skręty na czarny szlak. Szlak ten skraca trasę na szczyt lecz jest bardzo stromy. Ma wygląd ścieżki przez chaszcze. Turysta, który się z niej wytoczył prawie wprost pod nasze nogi powiedział:

- Właściwie zjechałem na tyłku. – Następnie przyjrzał się nam uważnie i dodał: - Czarny szlak nie nadaje się dla seniorów, za przeproszeniem państwa.


Dosyć strome i miejscami śliskie jest samo podejście na szczyt Borowej, tym bardziej dokuczliwe, że szczyt jest ciągle zakryty przez drzewa, tak że idzie się i idzie a końca nie widać. Niespodziewanie wychodzi się na przestronną polanę z wieżą widokową w kształcie kielicha do szampana, kręgami ogniskowymi, wiatą, z kocykami rozłożonymi na trawie, po których pełzają niemowlęta. Pamiętałam, że pod wiatą powinna być pieczątka. Pędzę tam. Niestety znajduję samą poduszeczkę przybitą do ściany. Czyli ktoś ukradł pieczątkę!!! Jestem rozczarowana, zawiedziona i zła, bo nie dość, że Borową pozbawiono korony to jeszcze ograbiono ją z pieczątki! Patrząc na ten czyn chuligański zrozumiałam dlaczego poduszki nasączone tuszem są zabezpieczone gwoździami, a pieczątki uwiązane na stalowych linkach.

– Wejdziesz sobie jeszcze raz na Borową, gdyż na pewno kiedyś ją ukoronują – pocieszał mnie Funio, widząc moją minę i zapominając, że jako seniorzy (za przeproszeniem Państwa Czytelników) nie możemy zbyt długo czekać na tę koronację. – A teraz chodźmy na wieżę.
Na wieżę wchodzi się po krętych schodach ale biegnących po wewnętrznej stronie „kielicha”. To dobra wiadomość dla cierpiących na lęk wysokości. Zła jest taka, że schody są ażurowe. Na wierzy oprócz pięknych widoków, są tablice opisujące szczyty, na które się patrzy we wszystkie cztery strony świata. Z tych tablic nauczyłam się rozpoznawać niektóre góry, które widać z balkonu wynajętego przez nas mieszkania w Wałbrzychu.
Od ulicy Pokrzywianka na szczyt szliśmy dwie godziny, schodziliśmy pół godziny szybciej. Tuż przed parkingiem natknęliśmy się na rozkopaną czerwoną skałę. W nadziei, że jest to riolit, skała wulkaniczna zaliczana do porfirów, budulec Borowej, dźwignęłam spory jej kawał i przytaszczyłam do samochodu. Leży teraz w moim ogródku, przypominając mi o urodzie tej pechowej góry: pozbawionej korony, okradzionej z pieczątki... (dowodem na "zdobycie" szczytu Borowej musiało być to zdjęcie)
Na Borową można dojść z centrum Wałbrzycha, szlakiem, który zaczyna się przy Dworcu Głównym. Trasa ma 7,4 km długości. Część tej drogi można przejechać komunikacją miejską.

Waligóra (933,88 m n.p.m.) jest wygasłym wulkanem
Góry Kamienne

O najwyższym szczycie Gór Kamiennych – Waligórze przeczytałam, że tylko południowe zbocza ma łagodne, pozostałe są strome. Ze słynnego schroniska „Andrzejówka” położonego u podnóża tej góry, najlepiej widać zbocze północne, bardzo strome. Mój przewodnik podaje, że od tej strony Waligórę można zdobyć w piętnaście minut, idąc za żółtymi szlakówkami, ale za jaką cenę?: „Nogi płoną, dech ucieka”. Autorzy blogu o Górach i Podróżach Hasające Zające, potwierdzają tę wiadomość i dodają, że szybkie wejście na Waligórę od schroniska żółtym szlakiem „jest najbardziej harde w Sudetach”. Nie chcę takiego. Nie interesuje mnie też ścieżka, która „wydziera pionowo do góry. Na dystansie 300 m trzeba nabić 100 m przewyższenia”, a ze zbocza mogą sypać się kamienie z czerwono-brunatnego porfiru, czyli przeobrażonej lawy, zwanej melafirem. Szukam więc łatwego wejścia na szczyt, może być długie, czas nie gra roli, jestem na urlopie, który nazywa się emerytura. Moim celem jest przybicie pieczątki. Przeglądam mapy i szlaki. Odkrywam, że na Waligórę prowadzi szlak rowerowy, nie może więc być „hardy”. Oznakowany jest na czarno, wiedzie drogą zbudowaną przez leśników w poprzek zachodniego zbocza, czyli trawersową. Dochodzi do wiaty turystycznej pod Suchawą, skąd trzeba wejść na szlak żółty wiodący od południa na szczyt Waligóry.
Parkujemy pod „Andrzejówką”, mój nieoceniony mąż rusza do schroniska na kawę, a ja w kierunku szczytu, do rozwidlenia tras turystycznych. Grupka dziewcząt, wyglądających jak uczestniczki wieczoru panieńskiego, idzie w prawo, żółtym szlakiem, ja na lewo czarnym, trawersowym, po półgodzinnym marszu szeroką, leśną drogą dochodzę do ławeczki ustawionej przodem do pięknego widoku na przepaść pod moimi stopami. Tak wygląda spadzisty stok Waligóry, porośnięty jasnozielonym lasem liściastym z rzadka przetykanym iglakami. Tak właśnie lasy w Górach Kamiennych (i innych w Sudetach) odradzają się powoli po niedawnej klęsce ekologicznej. Idę dalej prawie po nie wznoszącym się terenie, a miejscami nawet opadającym. Z lewej mam ciągle widok na las w dole, z prawej ścianę góry odłupanej po to, by powstała trawersowa droga. Miejscami spod roślinności wystaje naga skała czerwono-brązowa, czyli wulkaniczna, „nagie ciało” Waligóry.
Szlak który wybrałam, trzykrotnie skręcał z drogi dojazdowej w ścieżkę wydeptaną przez las. Były to 15 – 20 minutowe odcinki, strome lecz nie wydzierające się spod nóg, skróty wyprowadzające pieszych turystów na wyższy poziom trawersu. Ostatni skręt był najciekawszy bo z porośniętej trawą drogi wprowadził mnie na ścieżkę po czerwono-brązowych kamieniach. Ten odcinek był najbardziej stromy, nachylony pod takim kątem, że czasami podpierałam się ręką, jedyny z którego mógłby stoczyć się kamienie lecz wszystkie leżały spokojnie. Kamienie mnie zachwyciły. Zaczęłam je zbierać, wypchałam nimi boczną kieszonkę w plecaku, lecz wciąż natrafiałam na ładniejsze, więc wyjmowałam z kieszonki te wcześniej schowane, wymieniałam na nowe, a tu znowu wzrok mój padał na okaz wyjątkowy, no to sprawdzam, z którego mogę zrezygnować, a kieszonka pęka w szwach, a plecak robi się ciężki... na szczęście dochodzę do płaskiego placyku, który jest szczytem Waligóry. Szłam dwie i pół godziny, włączając w to przerwę w wiacie turystycznej na zjedzenie kanapki, drugą na kamienistej ścieżce na zbieranie kamieni. Podczas wędrówki nie żałowałam też czasu na podziwianie widoków ze ścieżki trawersowej, a także kwitnących dzikich lilji złotogłów, konwalijek dwulistnych oraz zdrowo wyglądających młodziutkich buczków.
O szczytach w Sudetach Środkowych czyta się w przewodnikach, że po wejściu na nie, nie ma co liczyć na otwarte widoki, chyba że trafi się na wieżę widokową. Ja weszłam tylko na jedną, na Borowej, dwie inne na Chełmcu i Ślęży były zamknięte w dni powszednie poza wakacjami, a na Wielkiej Sowie – w remoncie. Na szczycie Waligóry wieży nie ma. Jest wydeptany placyk z niewielkim słupkiem przez optymistów nazywanym obeliskiem. Pieczątki i poduszeczki też nie ma – znajdują się one w bufecie, w Andrzejówce. Zdobywcy Korony Gór Polskich na szczycie Waligóry robią sobie selfie ze słupkiem (o przepraszam, z obeliskiem) na dowód, że tu byli. Po powrocie na dół przybijają pieczątkę w bufecie. Jest to smaczne zakończenie wyprawy, gdyż Andrzejówka słynie z dobrej kuchni.
Wracałam tą samą trasą, nie całe dwie godziny, nie mitrężąc, gdyż gonił mnie deszcz. Waligóra pomrukiwał piorunami tuż za moimi plecami. W sumie więc wędrowałam dobre, piękne, nie wyczerpujące cztery godziny z kawałkiem. W bufecie przybiłam pieczątkę z wielkim zadowoleniem, choć Funio, gdy mnie zobaczył lekko zdyszaną i odrobinę zmoczoną przez deszczyk, skomentował: Ale się urządziłaś...

Coś z geologii i literatury

Tu, gdzie obecnie są Góry Kamienne 300 mil. lat temu było morze, zalewające zresztą cały obszar dzisiejszych Sudetów. Podczas hercyńskich ruchów górotwórczych, skały pradawnego dna morskiego zbudowanego ze skał osadowych (m. inn. piaskowców, łupków) wyniosły się i sfałdowały. Procesowi temu towarzyszyły liczne wybuchy wulkanów. Na niektórych obszarach miękkie skały osadowe przebijały wtedy kominy wulkaniczne, pokrywając je potokami lawy. Taką budowę złożoną ze skał osadowych i wylewnych mają Góry Kamienne.
Szczyt Waligóra zbudowany jest głównie ze skał wylewnych właśnie. Wylewne skały nieformalnie nazywane są porfirami. Porfiry różnią się wiekiem, składem chemicznym i kolorem. Będąc laikiem przestałam wgłębiać się w te różnice, gdyż bezustannie wszystko z wszystkim mi się myliło. Postanowiłam, że będę trzymać się koloru, zatem na Borowej jest porfir czerwony czyli riolit, a na Waligórze brunatno-czerwony, znaczy melafir. Niedaleko Waligóry znajduje się kamieniołom melafiru, (który można zwiedzać w określone dni). Przejeżdżaliśmy obok kamieniołomu w drodze do Andrzejówki, przyjrzałam się tej skale, z pewną więc dozą pewności mogę napisać, że spotkałam się z nią również na szlaku turystycznym wiodącym mnie na szczyt Waligóry.
W moją wyprawę na Waligórę wplótł się też wątek literacki. Od mojej przyjaciółki Halinki Ż. dostałam w prezencie ostatnią powieść Olgi Tokarczuk „ Empuzjon”. Zabrałam ją w Sudety, nie przeglądając wcześniej. Otwieram w Wałbrzychu i czytam, że rzecz dzieje się w 1913 roku w miejscowości Gorbersdorf, wtedy niemieckiej a obecnie polskiej, nazwanej Sokołowsko, leżącej u podnóża Heidelbergu – Waligóry. Powstało tam wtedy sanatorium leczące „choroby piersiowe i gardlane” pierwszą na świecie metodą, czyli spacerami na zdrowym powietrzu, dietą, masażami i niewielkimi dawkami opium oraz alkoholu. W Sokołowsku stoją do dziś zabudowania sanatoryjne i inne pamiątki po tamtych czasach. Można je wszystkie zwiedzać. Na wzór sanatorium w Gorbersdorfie powstało najbardziej obecnie słynne sanatorium w Davos w Szwajcarii.

Skalnik (945 m n.p.m.) zbudowany z granitu
Rudawy Janowickie

Muszę tam wrócić, muszę przejść całe pasmo Rudaw Janowickich z Kowar do schroniska „Szwajcarka”. Trasa ma 21 km, rozłożę ją na dwa dni. Rudawy są tak piękne, że warto iść na wycieczkę tylko dla nich. Nie śpieszyć się, podziwiać widoki oraz fantazyjne kształty skałek. Zrobię to w przyszłości. Dzisiaj jednak, w sobotę 19 czerwca 2023 roku idę wyłącznie na najwyższy szczyt tego pasma – Skalnik, po pieczątkę do kolekcji Zdobywcy Korony Polskich Gór. To jest pierwszy powód, dla którego korzystając, że wozi mnie wszędzie mój wspaniały mąż, rozszerzam zasięg swojej wycieczki poza Sudety Środkowe. Drugi to informacja, że Skalnik zbudowany jest ze skał „prasudeckich”, wejdę na te skały.
Jedziemy w stronę Sudetów Zachodnich do wsi Czarnów skąd prowadzi najkrótsza trasa na szczyt Rudaw Janowickich. Z Wałbrzycha do Czarnowa mamy tylko ok. 50 km. Parkujemy powyżej wsi, właściwie na poboczu drogi, choć oznakowanym jako parking. Stoją już samochody, a nie ma jeszcze 10 godziny, jest tak ciasno, że ledwo znajdujemy miejsce. Notuję w pamięci, że w sezonie turystycznym nie ma sensu przyjeżdżać tu samochodem, chyba że o świcie.
Przed sobą mam krótkie, strome podejście po płytach betonowych, kończące się na szlabanie. Za szlabanem jest już trasa turystyczna oznakowana na niebiesko, skręcająca pod kątem 90 stopni na ostro wznoszące się zbocze, w ciemny, iglasty las.
Jest stromo, podłoże zostało wydeptane do gołej ziemi, korzenie drzew sterczą odkryte, a między nimi widać głębokie rowy, najwyraźniej wymyte przez deszczową wodę spływającą w dół. Trzeba patrzeć pod nogi a jednocześnie nie tracić z oczu „szlakówek”. Kijki bardzo mi się przydają do omijania kamieni i korzeni, pilnuję też tempa wspinaczki, idę miarowym krokiem tak, żeby się nie zasapać. Jestem sama w całym tym ciemnym lesie – tylko ciemnobrązowa ziemia, trochę kamieni, prawie czarne pnie drzew oraz ja. Tajemniczo, wręcz groźnie.
Po czterdziesto-minutowej wspinaczce wychodzę na szeroką drogę pożłobioną koleinami terenowych samochodów, biegnącą w poprzek zbocza Skalnika. Idę a jednocześnie odpoczywam. Po kilku minutach szlakówki wskazują mi skręt w prawo na ścieżkę trochę kamienistą, prowadzącą w górę równie spadzistego stoku, jak ten który już przeszłam, biegnącą przez jasnozielony, liściasty las, połyskujący w słońcu. Robi wrażenie radosnego, bezpiecznego miejsca, jest przeciwieństwem tamtego ciemnego, sosnowego. Jest jednak stromo, więc uważnie stawiam stopy, myślę o tych dwóch różnych lasach... Kojarzą mi się z fragmentem wiersza mistrza Gałczyńskiego, jaki nie raz słyszałam podczas koncertów w jego muzeum na Mazurach, w leśniczówce Pranie: „Kiedym przez las sosnowy szedł pojąłem, że w nim jest coś z męskiej tragedii. A kiedym w las liściasty wszedł, to jakbym słyszał śmiech i flet, jakbym wstąpił do pokoju kobiety”.
Kto nie bardzo wie, jak wygląda las, który poeta miał na myśli i opisał wierszem, niech podąży na Skalnik niebieskim szlakiem od Czarnowa. Tam wszystko stanie się jasne.
Stroma ścieżyna kończy się, wychodzę na szeroką drogę, tę trawersową. Las jest ciągle liściasty, taki w którym można usłyszeć „śmiech i flet”. Zatrzymuję się przy „Koniach Apokalipsy” – wysokich na 16 metrów granitowych skałkach, wyrzeźbionych przez deszcz, słońce i wiatr w niezwykłą formę, w której widzimy grupę koni ze zwieszonymi pyskami.
Idę dalej, ciągle po poziomo biegnącej ścieżce, myślę gdzie ten szczyt, chyba powinno być jakieś wzniesienie ?! Wzniesienia nie ma, lecz natykam się na tablicę z napisem: Skalnik 945 m n.p.m. Zatem zdobyłam Skalnik nie wiadomo kiedy. Bardzo dobrze, że Skalnik, ale gdzie jest pieczątka i poduszeczka?! Jest. Trochę z boku, na zgrabnym słupku stoi schludny domeczek z zamkniętymi drzwiczkami. Otwieram drzwiczki, znajduję to po co przyszłam. Mocno, starannie przybijam sobie pieczątkę w moim przewodniku. Zwijam linkę, na której uwiązana jest pieczątka, chowam do domku, zamykam drzwiczki, ruszam tą samą trasę, którą przyszłam. Po godzinie z kawałkiem mijam szlaban, macham do Funia

– Ale szybko obleciałam ten Skalnik – mówię. - Dobrze mi poszło.
- Jakie szybko – on na to – trzy godziny. Para emerytów, tych co przyjechali kamperem; ta, co wyszła przed tobą, wróciła, odgrzała sobie obiad, zjadła i ruszyła na Śnieżkę, a ty jesteś dopiero teraz...


Trochę mnie to zaskoczyło, gdyż sądziłam, że to ja chodzę za szybko po Sudetach, za mało napawam się ich urodą, za bardzo skupiam się na pieczętowaniu. Poczułam się negatywnie oceniona przez męża.


- Chyba byli młodsi od nas – odpowiadam więc obronnym tonem.
- Nie ważne czy młodsi, ważne, że mieli co jeść, a ty wszystkie kanapki zabrałaś ze sobą!
Faktycznie. Zabrałam i całkiem o nich zapomniałam. Głodny mąż – niezadowolony...

Ślady Prasudetów w Rudawach

Na stronie karkonosze.org.pl w artykule zatytułowanym „Budowa geologiczna Rudaw Janowickich” trafiłam na informację, że 400 (mniej więcej) milionów lat temu w miejscu gdzie obecnie są Sudety, istniały Prasudety. W tamtym czasie wstrząsały Matką Ziemią potężne ruchy tektoniczne, nazwane orogenezą kaledońską. Wypiętrzyły się wówczas najstarsze góry Europy m.inn Góry Kaledońskie, Norweskie, Świętokrzyskie oraz powstał potężny masyw skalny – Prasudety. W następnych epokach Prasudety tak dalece zostały zniszczone przez erozję, że środkową część masywu zalało morze. W kambrze powstała wyspa karkonoska otoczona wodą. Teren Rudaw stanowił prawdopodobnie wschodni brzeg tej wyspy, na co wskazuje budowa skał tego pasma. W następnej orogenezie - hercyńskiej (o niej parę razy wspominałam) skały masywu sfałdowały się, popękały i podniosły się na skutek ruchów tektonicznych. W szczeliny i pęknięcia wdarła się magma granitowa. Wyniosły ją z głębi ziemi wybuchy wulkanów. Tak powstał (w dużym skrócie) granit karkonoski budujący zachodnią część Rudaw z Sokolikiem i Górami Sokolimi. Dalszy opis budowy geologicznej Rudaw jest już naprawdę dla odważnych. Rudawy Janowickie to raj dla miłośników skał. Znajdą tam być może wszystkie ich rodzaje: od granitów i marmurów po glinę wraz ze żwirem, a nawet piaskiem naniesionym przez rzeki. Ponadto pasmo Rudaw ozdabiają skałki granitowe, o fantazyjnych kształtach, wyrastające z ziemi to tu, to tam. W środkowej części Rudaw można znaleźć marmury, a w północno-wschodniej – wapienie. Skały które wymieniłam (a oprócz nich jest w Rudawach wiele innych) powstały na przestrzeni karbonu, który trwał 60 milionów lat, od 359 do 299 milionów lat temu. W erze najnowszej, kenozoicznej stare skały karbońskie w wielu miejscach przykryte zostały skałami, których nazwy czytałam z prawdziwą ulgą, gdyż brzmią swojsko. Są to gliny (co prawda z dodatkiem deluwialne czyli zboczowe), żwiry i piaski. Można jednakże nie przejmować się budową geologiczną Rudaw, można przez nie tylko wędrować.
Nadszedł poniedziałek, termin naszego powrotu do Warszawy, było jednak tak pięknie; sudeckie lasy i doliny lśniły w słońcu, że postanowiliśmy nie marnować tego dnia na samą jazdę do domu. Zdecydowaliśmy zboczyć nieco z trasy, z Wałbrzycha pojechać w kierunku Jeleniej Góry, a potem w stronę pasma o nazwie Góry Kaczawskie ( bo leżą nad doliną rzeki Kaczawy), do Komorowa, żebym mogła zdobyć szczyt Skopiec należący do Korony Gór Polskich. Na Skopcu czekała na mnie jeszcze jedna, ostatnia na tej wyprawie, pieczątka. Z Wałbrzycha do Komorowa przejechaliśmy 48 km.

Skopiec (720,7 m n.p.m.) niewielka kopuła
Góry Kaczawskie

O Skopcu czytałam z pewnym rozbawieniem, pomieszanym z obawami ponieważ nie umiałam wyrobić sobie o nim zdania. Opisywany on jest jako „wierzchołek trudny do rozpoznania w terenie”, który „nieznacznie góruje nad Przełęczą Komarnicką”, jest w gruncie rzeczy „nieznacznie zaznaczoną kopułą”. Wycieczka na Skopiec ma być „krótka, niezbyt malownicza” ale opisy trasy zaczynały się od porady „Jak dojść na Skopiec, żeby się nie zgubić”. Nie mogę więc lekceważyć Skopca. Będę musiała pilnować trasy, a jednocześnie wypatrywać niewielkiej kopuły.
Zostawiliśmy samochód na parkingu powyżej Komarna, przed wejściem na Przełęcz Komarnicką. Doprowadza tam żółty szlak, którego „szlakówki” kończą się w tym miejscu. Wiedziałam jednak z przewodnika, że mam iść pod górkę, drogą polną do uschniętego drzewa obwieszonego starymi butami (!?). Potem skręcić w stronę lasu, mając to drzewo za plecami. Dochodzę do rozwidlenia szlaków w lewo i prawo, oba oznaczone na niebiesko. Idę w lewo, bardziej wydeptaną ścieżką. Zaczynam się orientować, że obchodzę właśnie Barańca, jego zbocza mam po prawej ręce, jest to bliźniaczy szczyt Skopca, niższy od niego tylko o 70 cm. Droga wyprowadza mnie na bardziej otwartą przestrzeń, trzymam się ciągle wydeptanego szlaku lecz również uważnie rozglądam się za szczytem, ponieważ jego „wybitność” wynosi tylko 60 cm. Wybitność w opisach gór oznacza na ile metrów w górę dany szczyt wyróżnia się w otoczeniu. Dla porównania podam, że wybitność Wielkiej Sowy wynosi 845 m, Chełmca 281. Takie szczyty trudno przeoczyć. Skopiec jest jednak karłem i jego brak-bliźniak również.
Powinnam wypatrywać dwóch dużych drzew. Na drugim ma być strzałka kierująca mnie na szczyt. Tabliczka ze strzałką umieszczona jest tak, żeby nie była widoczna dla turystów nadchodzących od Barańca. Trzeba podejść do drugiego drzewa i zajrzeć za nie. Podeszłam, zajrzałam, przekonałam się, że jest. Dobrze ją widać dopiero w drodze powrotnej ze Skopca, na szczyt idzie się w ciemno. Ciekawe rozwiązanie.

Na sam szczyt, będący placykiem usianym z rzadka głazami, prowadzi 10 metrowa droga przez rachityczny, suchy lasek. Wychodzi się na imponującą swym rozmiarem metalową skrzynię, przyśrubowaną do solidnego słupka. Oto schronienie pieczątki i poduszeczki. Drzwiczki nie domykają się, są mocno powyginane. Widać, że nie jeden turysta brutalnie z nimi walczył. Poduszeczka tkwi przyśrubowana do skrzyni, zabezpieczona dodatkowo stalową kratą. Pieczątkę trudno ruszyć z miejsca, trzyma ją stalowa linka. Przyciskam ją długo i mocno do poduszeczki, żeby przez kratę dostać się do tuszu. Odbijam znak w moim przewodniku, stary but turystyczny świadczący, że byłam na Skopcu. Rozglądam się, za jakimś widokiem na otoczenie Skopca, ale drzewa wszystko zasłaniają. Jedynie skrzyneczkę widać wyraźnie, a na niej ślady walki o przetrwanie. Pieczątka i poduszeczka muszą przeżywać tutaj ciężkie chwile.
Wracam tą samą drogą (innej zresztą nie ma) do dwóch drzew. Tutaj mogę iść dalej prosto, czyli wracać do Komarna, albo pójść w przeciwną stronę, polną drogą w kierunku pięknego widoku (informacja z przewodnika) na Kotlinę Jeleniogórską. Wybieram widok, gdyż właściwie nie zobaczyłam gdzie dotarłam. Nie mam poczucia, że weszłam na szczyt pasma górskiego.
Po obu stronach drogi rosną wysokie trawy, kwitną, sięgają mi do ramion, za nimi rosną jasnozielone krzaki, promienie słoneczne odbijają się od listków tak, że czasem wydają się one żółte. Idę i w każdej chwili spodziewam się, że krzaki się rozstąpią, odsłaniając Kotlinę. Idę już pół godziny, droga lekko opada, wreszcie wychodzę na otwartą przestrzeń. Stoję na zboczu, patrzę na południe, Kotlina leży poniżej mojej pozycji. Jest ona ogromną łąką kwitnących traw i łubinów. Na horyzoncie majaczą góry. Pomyślałam, że gdyby elfy istniały, tu w tej Kotlinie miałyby swój dom, swoją Dolinę Kwiatów opisaną przez Andrzeja Sapkowskiego w sadze o Wiedźminie.
Wracam po własnych śladach dosyć raźno, gdyż zamiast godziny wędruję już prawie trzy. Funio, czekając na mnie pewnie zasnął. Ale nie. Rozmawia w cieniu z geodetami, którzy u podnóża Skopca wytyczali działki budowlane na sprzedaż. Pokazują sobie w telefonach filmik „Domek w Karkonoszach” i pękają ze śmiechu.
Nie kupiliśmy domku w górach, możemy więc pośmiać się z innych albo i nie, gdyż mamy domek na Mazurach. Nie zawsze jest nam wesoło w związku z tym domkiem.
A ja jeszcze muszę napisać, że Skopiec wcale nie jest najwyższy w Górach Kaczawskich, nawet nie jest drugi co do wysokości, jest dopiero trzeci. Kiedyś jednak wpisany został w rejestr Korony Gór Polskich i tak trwa, chociaż się chowa, chociaż trasy na jego szczyt zostały niedbale wytyczone. Najwyższa w paśmie kaczawskim jest Okole – 725 m n.p.m., druga Folwarczna nazywana także Maślak – 724,7 m i trzeci Skopiec – 720,7 m.

Ostatni wpis o geologii

Skały budujące Skopiec stanowią pozostałość po dawnych wybuchach wulkanicznych na dnie morza oraz osadach morskich. Materiał ten gromadził się przez dziesiątki milionów lat, podlegając w tym czasie działaniu bardzo wysokiego ciśnienia i temperatury (500-700 stopni C.) W tych warunkach przeobraził się w skały najstarsze w Sudetach, wypiętrzone po raz pierwszy podczas orogenezy kaledońskiej. Obecnie znajdują się w masywie Skopca (oraz całych Gór Kaczawskich). Są to m.inn marmury powstałe z przeobrażonych wapieni, łupki – ze skał osadowych i piękne zieleńce. Skały te są ciemnozielone z odcieniem niebieskim. Powstały z przeobrażonego bazaltu, pochodzącego z wieku staro paleozoicznego.
Ten bazalt, a potem zieleńce z niego zajmował duży obszar sięgający do Gór Izerskich i Przedgórza Sudeckiego. Zieleńce łatwo ulegają wietrzeniu (czyli erozji), tworząc żyzne gleby, często o odcieniu czerwonym.
Około 100 milionów lat po orogenezie kaledońskiej nastąpiła hercyńska, podczas której Góry Kaczawskie (podobnie jak całe Sudety) po raz drugi sfałdowały się nieco i wyniosły wyżej. Po tych burzliwych wydarzeniach nastąpił okres „spokoju tektonicznego”. Nastał klimat wilgotny, subtropikalny, lądy zarosły wiecznie zieloną roślinnością. Dla Sudetów był to czas ich intensywnej erozji, kruszenia się i chemicznego rozkładu (wietrzenia). Góry te zamieniały się w wyżynę, uratowała je orogeneza alpejska. Alpejskie ruchy górotwórcze nie sfałdowały jednak starych, mocnych skał sudeckich. Pocięły je na bloki i podniosły blokami, pozostawiając bardzo głębokie doliny. Podniosła się również krawędź Sudetów nazwana Uskokiem Brzeżnym. Jest to kamienny mur wysoki na 50 do 500 metrów. Oddziela on teren o rzeźbie górskiej od równinnego; Sudety od Przedgórza Sudeckiego i Niziny Śląskiej. Ma 300 km długości. Uskok ten odsunął Masyw Ślęży od pozostałych pasm górskich, czyniąc Ślężę najwyższym szczytem Przedgórza Sudeckiego.
I tak stojąc na szczycie Skopca, który jest tak mizerny, że ginie z oczu pośród okolicznych łąk, żegnałam się z Sudetami Środkowymi i Zachodnimi, wracając myślą do pierwszego dnia wędrówki, czyli wyprawy na szczyt Ślęży widocznej wyraźnie nawet z odległości 30 km. (na zdjęciu widok z miejscowości Sulistrowiczki)


Zofia Zubczewska

Zdjęcia - Zofia Zubczewska i Stefan Zubczewski

Poprawiony: wtorek, 29 sierpnia 2023 16:02